poniedziałek, 27 lutego 2012

Nasza „(za)duma narodowa”…


Atmosfera euforii, krzyki, wiwaty. Co najmniej, jakby wszystko już było gotowe. Pozytywne nastawienie to jednak podstawa. Ważni są zwarci i gotowi podwykonawcy, pewni siebie inwestorzy, uśmiechy rodem z amerykańskiego filmu, partnerskie uściski dłoni. W końcu prace ruszają pełną parą. Już oczyma wyobraźni można zobaczyć najbliższe zaplanowane imprezy i mecze, na których dumni ze stadionu Polacy raz po raz strzelają gole. ”Zdążymy na czas”- mówią organizatorzy. „Kompromitacji nie będzie”- zapewnia władza. Nie ma wątpliwości, że do końca czerwca 2011 roku w Polsce powstanie co najmniej drugi Wembley!
„Pełna para” szybko zamienia się w wielki dym. Okazuje się, że budowa stadionu nie przebiega tak sprawnie, jak planowano. Pojawiają się kolejne usterki, niedoróbki, termin otwarcia „dumy narodowej” staje się coraz bardziej odległy. Zaczynają się przepychanki słowne i szkolna walka o zrzucenie odpowiedzialności na kolegę. Podwykonawcy obarczają winą NCS, NCS projektanta, projektant wykonawców. Bo wadliwe projekty, za późno dostarczone plany, stawiane bezmyślnie parafki. Trudno się oprzeć wrażeniu, że oto za budowę stadionu odpowiedzialni są tytułowi chłopi ze średniowiecznej satyry. Wszyscy są zgodni jedynie co do tego, że pracują w pocie czoła i nie mają sobie nic do zarzucenia. W przekonywanie o tym wkładają tyle energii, że gdyby wykorzystać ją do budowy stadionu, powstałby zapewne kolejny cud świata, a nie zaledwie  boisko sportowe.
Bo powodów do wyjaśnień jest wiele. Jednym z nich jest zagrożenie, że wybudowane na stadionie schody nie utrzymają wchodzących na trybuny tłumów. Wygląda na to, że podczas ich budowy założono kulturalne, pojedyncze korzystanie, z opcjonalnym wprowadzeniem prawostronnego ruchu. Kto by pomyślał, że wśród kibiców to się nie sprawdzi! Następnie okazuje się, że stadion przecieka. Jak na złość, akurat w czasie wizyty Michela Platiniego. Kapler spręża się, mało nie pęka, żeby przykryć usterkę jak najbardziej wiarygodnym tłumaczeniem. Wychodzi mu całkiem nieźle. Może nawet przy budowie stadionów w innych krajach wykonawcy wykorzystają patent zostawiania dziurawego dachu w celu „kończenia prac montażowych”. Nie tylko te nieprzypadkowe otwory jednak skłaniają do zastanowienia nad konstrukcją. Dach, jak się okazuje, nie zamyka się w temperaturze poniżej zera. Podobno specjalnie. No tak, w końcu ma chronić głównie przed deszczem, a nie śniegiem. Ten akurat opad nie przeszkadza przecież piłkarzom w grze, a do tego wprowadza taki miły klimat na stadionie. Po co więc przepłacać i montować lepszą konstrukcję.
Następna próba przyoszczędzenia paru groszy spaliła już niestety na panewce. Kolejna kontrola wykazuje, że część linii na boisku jest za wąska,  jedna z bramek-za niska. Trzeba poprawiać. Więc nawet na przysłowiowe waciki nie będzie. Wszelkie cięcia finansowe nie wchodzę w grę także w przypadku budowania i testowania dróg ewakuacyjnych. Zbyt duże zdaje się być ryzyko, że prowadziłyby one dokładnie w to samo miejsce, gdzie oryginalny projekt nadwiślańskiej kładki. Czyli donikąd.  
Szczegóły na bok. Trzeba obiektywnie przyznać, że generalnie stadion narodowy był gotowy pod koniec zeszłego roku, tylko…nie można było z niego korzystać. Wcale jednak nie z winy odpowiedzialnych za jego budowę. Do szkolnego sporu wciągnięta została policja, straż pożarna i inne służby mundurowe, ewidentnie rzucające  kłody pod nogi. Co więcej, robiące to tak skutecznie, że pomimo generalnej przecież gotowości stadionu, wciąż odwoływano kolejne imprezy. Największą porażką zdaje się być rezygnacja z rozegrania towarzyskiego meczu z Niemcami. Powodem miały być uchybienia w kwestii bezpieczeństwa oraz źle przygotowana dokumentacja. Biedni organizatorzy. Papierologię się im wypomina. A oni może po prostu nie mieli na nią czasu, bo chcąc zdążyć ze wszystkim w terminie, osobiście z taczkami po narodowym biegali. Pustymi oczywiście, bo trudno wyobrazić sobie, jak w takim nawale pracy znaleźć czas na załadunek. Nikt jednak takiej opcji nie rozważa. Spotkanie sportowe zostaje odwołane.
Sytuacja powtarza się w przypadku Superpucharu. Niespełnione wymogi bezpieczeństwa na trybunach poddają w wątpliwość możliwość rozegrania meczu. Pani minister nie kryje oburzenia, że nie wybrano drużyn, których kibiców nie trzeba by odgradzać od siebie kratami. „Kto w ogóle zdecydował, że Wisła powinna grać z Legią?!?” - pyta. Wraz z tą uwagą świat poznaje pierwszą brunetkę, która zawstydza wszystkie blondynki i TurboDymoMana jednocześnie. Ostatecznie zapada decyzja o odwołaniu spotkania (i po co na łeb na szyję było targać tyle murawy???) i niestety nikt nie chce śpiewać, że „nic się nie stało”. Jak to jednak mówią: „nie bój żaby”, a raczej Muchy. Coś się zawsze wymyśli. Wprawdzie mecz piłkarski odpada, ale jest tyle innych możliwości. Można choćby pograć na gitarze, flecie, czy nawet drużynowo - w karty. Albo można pobiegać! Decyzja zapada. Pani Minister truchtając wokół stadionu dementuje plotki, co by na narodowym nie dało się sportu uprawiać. A bieganie jest nawet lepsze od piłki!
Ostatecznie stadion stoi. I choć może nie wszystko jest tak, jak być powinno, może za późno, może mniej dokładnie to przecież…czy się stoi czy się leży…premia się należy! I to całej ekipie, a szczególnie panu fryzjerowi. Bo jak tu nie docenić stylisty, który do obecnie piastowanego stanowiska ma wątpliwe przygotowanie, a jednak daje radę? To trzeba sowicie nagrodzić, przynajmniej dwoma milionami! Ogólnie rzeczy biorąc ekipa wywiązuje się przecież z umowy. Obiektu sportowego nie było - teraz jest. Generalnie o to chodziło.
Choć prace na stadionie narodowym wciąż trwają, pozytywny scenariusz zakłada ich kolejne ostateczne zakończenie na kwiecień 2012 roku. Czyli przed nami jeszcze co najmniej dwa miesiące satyrycznej produkcji, reżyserowanej przez polską rzeczywistość. Historia, jak się okazuje, lubi się powtarzać. Po raz kolejny wszechobecne uśmiechy, wzniosłe hasła i powtarzane jak mantra zapewnienia przyszłych polskich sukcesów próbują odwracać uwagę od pasma karykaturalnych porażek. I choć teraz nie jest do śmiechu, może filmowy hit następcy Barei będzie całkiem zabawny.  

poniedziałek, 20 lutego 2012

Oszukać przeznaczenie… czyli zimowa niekończąca się opowieść


Oglądam kolejną część ulubionego filmu. Niezbyt ambitna produkcja, przewidywalna fabuła, ale w końcu komórkom mózgowym też należy się trochę lenistwa. Kiedy w groteskowych okolicznościach ostatni z bohaterów traci głowę, wstaję z kanapy i idę się przebrać. Zima zimą, ale jeść trzeba. Chcąc sprawdzić aktualne wiadomości drogowe, wybieram odpowiedni kanał. Uśmiechnięci drogowcy przekonują właśnie widzów, że w tym roku zima ich nie zaskoczyła. Ja im wierzę. Dobrze im z oczu patrzy. Pełna wiary w pracowników drogowych wsiadam do auta. Pierwsze sto metrów idzie jak z płatka. Jadę 10 minut. Przez 15 kolejnych nie ruszam się z miejsca. Optymizm stopniowo słabnie. W końcu stwierdzam, że na dobre utknęłam na nieodśnieżonej przez wyjątkowo niezaskoczonych w tym roku drogowców głównej ulicy miasta. Piętnaście minut, dwadzieścia. Wokół przybywa wykrzywionych zniecierpliwieniem twarzy, niekontrolowanych przekleństw, męczonych klaksonów. Kilku kierowców opuszcza pojazdy i decyduje się zrobić zakupy na pobliskiej stacji benzynowej. Wracają z pełnymi reklamówkami, zjadają produkty, głodnieją ponownie. W końcu ktoś próbuje zawrócić i wyrwać się z epicentrum drogowego paraliżu. Ku zdziwieniu uwięzionych w sąsiadujących samochodach-nie jest to blondynka. Nawet nie kobieta. Widowisko przednie, ale tylko dla tych z sąsiednich pasów. Pojazd próbujący poruszać się pod prąd blokuje ostatecznie dwa pasy. Po trzech godzinach wzruszenie ściska mnie za gardło- udaje mi się dojechać do świateł. Zawracam. Wchodzę do domu, ostatkiem sił dochodzę do łóżka i bez kolacji zasypiam.
Kolejnego dnia cel mojej podróży jest zdecydowanie bardziej ambitny niż najbliższy market. Z wymalowaną na twarzy niepewnością schodzę do garażu, otwieram samochód, zajmuję miejsce za kierownicą. Wkładam kluczyki do stacyjki i…w ostatniej chwili rezygnuję z pomysłu. Wracam w pośpiechu do domu. Z uśmiechem wywołanym genialną myślą wystukuję na klawiaturze znany adres linii kolejowych. Strona nie działa. Modernizacja.  Próbuję zasięgnąć wiedzy w tradycyjny sposób: „Informujemy, że podany numer jest za krótki”. Może trzeba wysłać jakiegoś smsa w celu uzyskania wszystkich cyfr?!? Próbuję samodzielnie go wydłużyć według starego wzoru i dodaję zero na początku. Niestety, ta sama pani przemiłym głosem prosi „(…)ponownie wybrać numer z pominięciem początkowego zera”. Najpierw konsternacja,  w końcu szybkie poprawienie włosów. Jestem pewna, że zaraz ktoś wyskoczy zza ściany, by mi powiedzieć, że jestem w ukrytej kamerze. Nikt się nie pojawia. Zrezygnowana wybieram numer jeszcze raz, bez zera- „Informujemy, że podany numer jest za krótki”. Czuję się nagle jak nie byle jaki detektyw, próbujący uzyskać dostęp do ściśle tajnych danych. Nie poddaję się i  przybiegam w ciemno na dworzec. Staję przed osobliwą tablicą informacyjną, która o niczym nie informuje. Rozglądam się. W sumie, czemu nikt się nie cieszy? Przecież tak lubimy niespodzianki! Cóż… Brak odjazdów. Brak przyjazdów. Brak rozkładu. Wyglądam na peron i oddycham z ulgą. Jest dobrze, są tory, a przynajmniej ten odcinek w zasięgu mojego wzroku. Nie chcę krakać, ale kto wie…. Złom wciąż jest w cenie.
Stoję dalej na przepełnionym dworcu wśród skonfundowanych ludzi i niczym jeden z bohaterów znanego mi dobrze filmu próbuję oszukać przeznaczenie. Myślałam, że zostawię auto i wybierając inny środek transportu uniknę zimowych problemów? Niedoczekanie! Decyduję się w końcu na zakup biletu, mimo że pani w kasie nie potrafi mi powiedzieć o której mogę się spodziewać pociągu. I czy mogę. Pełna nadziei idę prosto na peron. Przez głośniki ogłaszają opóźnienie. Piętnaście minut. Pracownicy kolei bez wątpienia posiedli jakieś ponadprzeciętne umiejętności, bo jak inaczej obliczyliby czas opóźnienia nie znając planowej godziny przyjazdu? Jestem pewna, że „Mam talent” powstał właśnie dla nich!
Pociąg zwiększa opóźnienie do czterdziestu minut. Czekam jeszcze godzinę. W końcu zrezygnowana wracam do domu. Zdenerwowana łapię za pilota i włączam swój ulubiony horror na DVD. Bajkę dla dorosłych. Przesłaniem tak bardzo podobną do tej, którą zapewniają nam w kraju. I to nic, że morał jest posępny, przerażający, beznadziejny. Szczegóły na bok. Bajka to bajka. W zupełności wystarczy, by rozgłaszać wszem i wobec, że co jak co, ale Polacy to mają bajkowe życie.







poniedziałek, 13 lutego 2012

Historia pewnego odmóżdżenia...

Jestem padnięty. Tyrałem całą dniówkę. Najpierw wybierałem resztki wiedzy, która by pozwoliła uruchomić komputer i znaleźć pośród kilkunastu ikonek pasjansa, potem skupiałem się niezmiernie, żeby ponad sto razy przybić w odpowiednim miejscu pieczątkę, pomiędzy wyszukiwałem słów, z których można by zbudować choćby najprostszy komunikat. Na kilka dłuższych zdań wykorzystałem cały werbalny zasób.  I tak osiem godzin. Najwyższy czas odpocząć. Nie znajdując wolnego miejsca przesuwam kilku szarych, patrzących nieruchomym, pustym wzrokiem kolegów. Zasmucająco drętwych. Wspominam, jak niegdyś dzieliliśmy się pracą, godzinami przewodziliśmy bodźce nerwowe, robiliśmy zakłady o największą ilość dendrytów, urządzaliśmy konkursy na najbardziej oryginalny kształt ciała. Dbaliśmy wspólnie o nasze górzyste, niewielkie M2. Dziś na przekształconym w nizinę terenie zostałem sam. 
Zaczęło się zupełnie niewinnie, kiedy Ridge po raz kolejny wyznawał miłość Brooke. I zapewniał, że te kilkanaście kochanek nic dla niego nie znaczy. Dwuminutowe stopklatki, pokazujące na przemian wymowne spojrzenie mężczyzny i pełną euforii twarz kobiety miały ostatecznie przekonać o szczerości wyznawanej po raz kilkudziesiąty pierwszej miłości. W końcu nastąpiła zapowiedź ekscytującego ciągu dalszego w kolejnym odcinku. Serial ten oglądaliśmy od kilku lat. Wskutek naporu miliardowego tłumu byłem zawsze rozpłaszczony na tęczówce ulubionej lewej gałki. Wtedy nie uważałem tych kilkunastu minut zastoju w pracy za niebezpieczne. Jednak to był dopiero początek…
-Tato, przestań! - woła córka. –Jak ty się odzywasz do ojca!?! - upomina ją matka. Wspominam jeden ze ściślej powiązanych logiką fragmentów dialogu nowego serialu, na który od kilku miesięcy regularnie organizowany był nasz czas. To swoisty dokument, autentyczny począwszy od fabuły, bohaterów, na rozmowach skończywszy. Co więcej, kamera rejestruje dziejące się tragedie w czasie rzeczywistym ich występowania. Skąd wiadomo u kogo i kiedy warto się zjawić, bo będzie rozgrywał się widowiskowy dramat? To już telewizyjna tajemnica. Faktem jest, iż profesjonalizm aktorów rzeczywiście pozwala wierzyć, że oto patrzymy na ekranową pracę zawodowego cukiernika, blacharza, czy kasjerki. I tak w programach typu: „Pamiętniki z urlopu” ,  „Dlaczego ja, a nie ona!”  poznawaliśmy problemy pana Zdzisia, kuzyna Tomka, byliśmy świadkami „skoków w bok” pięćdziesięcioletniego nauczyciela. Śledziliśmy romans Tadeusza z ciotką szwagra kuzynki, ujawniony przez babcię koleżanki brata jej sąsiadki. Łatwo nie było. Każdy radził sobie z poznawanymi historiami jak mógł, w końcu jednak zaczęły pojawiać się pierwsze ofiary śmiertelne. Po jednym tylko odcinku ze swoistego wzruszenia padło kilka milionów moich szarych kolegów. Wielu, mimo że przetrwało, nie potrafiło dalej żyć. Rozpoczęła się fala samobójstw. Szare, zdesperowane ciałka zdecydowanym szarpnięciem odklejały się od kory mózgu i rzucały w kierunku żuchwy.
Ci, którzy wciąż się trzymali, każdego popołudnia poznawali „swoje” nowe, ulubione seriale. Kolejne były rozprawy sądowe. Także od początku do końca prawdziwe. Naturalność świadków, świetna gra oskarżonych i ich poziom wypowiedzi skutecznie przekonywały o braku reżyserii. Nie było wątpliwości, że żaden z bohaterów  nie ćwiczył wcześniej swojej kwestii. Pamiętam jedną z bardziej ambitnych wypowiedzi świadka, skierowaną do oskarżyciela posiłkowego: „Ja tego nie zrobiłem! Bo jak bym mógł to zrobić? Przecież bym nie mógł! Więc nie zrobiłem! Rozumiesz, szmato?!?”. Cóż za ekspresja, jaka niesamowita gradacja emocji! Nic dziwnego, że zakręciło się nam wtedy w głowach. Ja nawet straciłem przytomność, a kiedy się ocknąłem spostrzegłem, że padły wszystkie szare jednostki odpowiedzialne za myślenie abstrakcyjne. Jeśli nie poległyby wtedy, spotkałoby je to zapewne podczas oglądania nowego, policyjno – detektywistycznego dokumentu. Najprawdopodobniej w pamiętnej scenie, kiedy goniący złodzieja policjant miał już delikwenta na wyciągnięcie ręki, jednak w ostatniej chwili zatrzymał się i dał przestępcy uciec. Jakby przypomniał sobie, że miał go złapać dopiero pod koniec odcinka, który miał trwać przecież jeszcze dwadzieścia minut!
Szarych istotek ubywało z każdym filmowym popołudniem, pracy również było coraz mniej. Zasób słów się zawężał, wymagania stawiane przez nasz ludzki zakład pracy drastycznie malały. Część towarzyszy, pozbawionych obowiązków umierała z nudów, większość traciła życie wskutek serialowych tortur. Jako następna padła jednostka odpowiedzialna za planowanie działań. Po kilku tygodniach w stanie krytycznym znalazły się grupy pisania i czytania. Miały wprawdzie szansę na powrót do zdrowia, potonęły jednak tragicznie w rwącym nurcie zimnego piwa. Straciłem w sumie blisko piętnaście miliardów znajomych. Zostało nas dwóch. I kiedy myśleliśmy, że już nic nie jest w stanie nas pokonać, tragiczna śmierć Hanki, spowodowana  zderzeniem z kartonami, odebrała mi ostatniego towarzysza...
Zostałem tylko ja. Jestem ostatnią szarą komórką. Nie wiem jak długo jeszcze przetrwam, bo rozwijający się w organizmie serialowy wirus okazuje się głupi… śmiertelnie. Wprawdzie naukowcy mówią o możliwości powrotu do życia martwej komórki, jednak zdają się większą szansę dawać pracownikom małpiego mózgu. Kiedy przestraszono poddane badaniu zwierzęta, efektywność odradzania się ich szarych komórek spadła o jedną trzecią. W ludzkim przypadku stres mógłby obniżać efektywność regeneracji do zera, bo przecież wystraszona komórka małpy to pikuś w porównaniu ze stresem, jaki przeżywa komórka ludzka w starciu z „z życia wziętym” serialem. Dlatego też pewnie nikogo nie udało mi się odratować. Za każdym razem, kiedy podejmowałem próby reanimacji kolegów, oni zobaczywszy kątem jeszcze dobrze nie otwartego oka kolejny sezon „Spraw beznadziejnych”, ponownie schodzili na zawał. Ja póki co mam lekką gorączkę. Po trzeciej jednak godzinie wysłuchiwania problemów Pawła, Mietka i Zdzisia z Jaworza zaczyna kręcić mi się w głowie. W końcu omdlewam i wypadam z namiotu móżdżku. W ostatniej chwili łapię się jedynej zachowanej fałdy. Pot spływa mi po szarym ciele, kończyny drżą z wysiłku. Nie wytrzymuję. Lecąc bezwładnie w stronę szczęki uświadamiam sobie, że odmóżdżyłem się bezpowrotnie…

poniedziałek, 6 lutego 2012

Kiedy „nie ma lipy” należy się „stejk”!


Pewność siebie, siła i jeszcze raz pewność siebie. Drapieżność w oczach, zwierzęca mowa ciała. Komunikacja werbalna ograniczona do minimum znanych słów. W tym kilku przekleństw. Pierwotność pociąga… Troglodyta XXI wieku to obiekt westchnień wielu posiadających wysublimowany gust kobiet. Mała, lecz ze względów użyteczności zupełnie wystarczająca główka, opięta koszulka, jakiś mięsień, do którego można się przytulić. Popyt napędza podaż. Żeby więc „nie było lipy” mentorem po świecie mięśni staje się Hardcorowy Koksu. Ze względu na formę przekazu, swój program kieruje do ściśle określonej grupy. Ona, pomimo specyficznej składni, braku tajemniczej koniugacji, deklinacji i pozbawionych sensu komentarzy, wszystko kuma. I słucha niczym biblii. Imponującej budowy kulturysta pręży do kamery odpowiednie partie ciała i tłumaczy co zrobić, aby dojść do podobnego wyglądu, równocześnie zajadając się „stejkami”. Kilka milionów odsłon na Youtubie świadczy, że zwolenników mięsnego smakołyku jest wielu. Wprawdzie brak im zapału budowania mięśni, ale „stejka” by się wciągnęło. I zaimponowało paru laskom. Podpatrują więc mimikę kulturysty, sposoby prężenia się, powtarzają najbardziej korzystne pozycje. Szlifują też ojczysty język.
            Mężczyzna ćwiczy przed lustrem, potem na siłowni. Zawsze ok. 17:20. Wprawdzie właśnie wtedy jest największy tłok i trudno znaleźć wolne urządzenie, ale nie o to chodzi. Najważniejsze to pojawić się na sali ćwiczeń w porze lansu i mieć się komu zaprezentować. A że to priorytet wszystkich zapalonych kulturystów,  tłok zaczyna się już na recepcji. Osobniki stojące w kolejce wyglądają jakby wyszły spod ksera. Oni: napinający w ogromnym skupieniu ukryte głęboko w środku gdzieś mięśnie, próbujący wciągnąć opadniętą do poziomu brzucha pierś bohaterską, szukający rozbieganym wzrokiem pierwszych zdobyczy… One: na tracących pomału stabilność jaskrawych szpileczkach, w sylwestrowym makijażu i tipsach, którymi próbują utrzymać uciekający karnet. Do tego wszystkie są czymś strasznie zdziwione. A nie, to jednak tylko fryzura, która zdaje się dość mocno ściąga im oczy w tył głowy… Co jakiś czas dochodzi do przepychanek. Każdemu się przecież śpieszy. Szybkość obsłużenia zdaje się być wprost proporcjonalna do aspiracji posiadania mięśni i siły ściągnięcia wspomnianych kucyków.
Po odstaniu „swojego” jeden z mężczyzn wychodzi w końcu na salę ćwiczeń. Posuwa się ruchem wolnym, falującym, pamiętając o delikatnej pracy bioder… Chód niczym z wybiegu, choć bliżej mu do tego z lokalnego zoo niż paryskiego. Dla zwiększenia efektu przyjmuje pozycję „na tragarza”, czyli z podniesionymi ramionami, odstającymi znacznie od ciała, pod którymi niesie wyimaginowane telewizory. Jednak nie tam żadne płaskie! Takie porządne, z kineskopem! Wszystkiemu towarzyszy intensywne obracanie głową, by nie przegapić żadnej oznaki podziwu. Mężczyzna kołuje od kilkunastu minut po sali siłowni. Jakby co najmniej znaczył teren. Jemu natomiast zależy, by dokładnie, z każdej strony się pokazać. Tak jak Koksu potrafi! Wprawdzie różni się wciąż od idola posturą, jednak pewnością siebie już dawno go powalił. Poza tym stawia na strój. Obcisła koszulka, opinająca jedyny póki co mięsień-piwny i zbyt wysoko podciągnięte krótkie spodenki skutecznie ściągają uwagę obecnych na siłowni. Mężczyzna wybiera w końcu jedno z urządzeń. Obciążenie niewielkie, ale „lipy nie ma”. Z daleka nie widać. Pręży się, ciągnie, jego twarz zmienia gwałtownie kolory, zaciska zęby. Zwraca uwagę grupy dziewczyn, od godziny przeglądających się mimochodem w jednym z luster, przy którym równie mimochodem od dłuższego czasu tłoczą się pozostałe kobiety. Zarzucają długimi kucykami, prostują się, wciągają brzuchy. Aż dech zapiera, choć na razie głównie im samym. W końcu zwracają uwagę mężczyzny, który przy swoim ukrytym, pięciokilowym obciążeniu pręży się do czerwoności. Koksu byłby z niego dumny! Mężczyzna kończy dopiero wtedy, gdy zalewający mu oczy pot utrudnia widzenie. Zmieniając urządzenie dba jednak o utrzymanie zainteresowania i „puszcza oczko” w kierunku adoratorek. Dziewczyny ściągają mocniej luzujące się kucyki i wypełniają salę słodkim, piskliwym chichotem. Mężczyzna siada na kolejnej maszynie i uzależnia częstotliwość ćwiczeń od rzucanych w jego kierunku spojrzeń. Macha kilka razy i odpoczywa. Światło żarówki odbija się od jego błyszczącej glacy, a on sam w  świetle pseudoreflektora czuje się jak gwiazda. W końcu obok maszyny pojawia się kobieta - jedna z nielicznych, przychodzących poćwiczyć. Zniecierpliwiona bezruchem mężczyzny informuje, że chciałaby skorzystać. Jej zachowanie zostaje odebrane jako ewidentny podryw. Jak inaczej może myśleć takie niekwestionowane ciacho!?! W odpowiedzi więc mężczyzna rzuca powitalne „hej lala” i rozpoczyna ćwiczenie. Napina się, przyspiesza przy każdym powtórzeniu, niebezpiecznie czerwienieje. Kobieta odchodzi zrezygnowana. Mężczyzna jest pewien, że nie wytrzymuje ona psychicznie widoku tak idealnie prężonych mięśni… Sam nie wie, czy dałby radę.
Mięśnie to przecież potęga! Biceps, triceps, żelazne uda. To jest to! Nawet te urojone, budowane siłą woli. Reszty dopełnia przecież to „coś” w oczach, czynna znajomość „subkulturowego” języka, osiągnięcie imponującego poziomu intelektualnego, zwanego przez zazdrośników - depresją. Dotarcie na wyżyny kulturystki i idącej za nią atrakcyjności potwierdza zainteresowanie najlepszych lasek w mieście. A one się nie mylą. Z daleka dostrzegają imponujące mięśnie i tę naturalną, pociągającą pierwotność… Wieczorem mężczyzna po raz kolejny pręży się więc dumnie przed lustrem i włącza swój telewizyjny, życiowy przewodnik: „Będziemy pakować dzisiaj łapy. Na razie zimne (…).Tylko bajceps działa.(…) Robimy bajceps, bo innych mięśni nie potrzebujemy. Ani plecy się ruszać ani nic”… Pochłanianiu każdego słowa towarzyszy wciąganie pysznego „stejka”. Nawet dwóch, bo co jak co, ale przecież lipy dziś na pewno nie było…