czwartek, 24 maja 2012

Angielski językiem biznesu

Po co właściwie uczymy się języka angielskiego? Konkretne powody zaczynają się już na poziomie szkoły podstawowej. Jeden z młodych Internautów żali się, że: „wszystko jest robione pod kątem napisania sprawdzianu, kartkówki. Matura też z większej części składa się z pisania (..) a przecież my powinniśmy się uczyć porozumiewać w innych językach…”. Ach ten młodzieńczy bunt! I jaki dowcip ostry! Uczyć się porozumiewać? No właśnie ciekawe jak by wtedy taki uczeń kartkówkę zaliczył czy maturę zdał! Niewykształcone by to wtedy takie było, że hej! Przecież człowiek przede wszystkim po to uczy się języka, aby trafiać bezbłędnie w magiczny „klucz”, czyli odpowiedź, zatwierdzoną jako jedyna poprawna przez sztab ludzi, którzy często za granicą nie byli, ale za to przeczytali mnóstwo mądrych książek. Co więcej, ważne jest, aby każdy traf był odruchowy, pozbawiony zbędnego myślenia. Nawet mimo proszącego się o logiczną ocenę kontekstu. W końcu dwa lata intelektualnego wysiłku, jakie ekspert poświęca niejednokrotnie na przygotowanie jednego pytania egzaminacyjnego (czego dowiedziałam się ostatnio na konferencji poświęconej językom) w zupełności w kwestii myślenia wystarczy. Uczeń już bez zbędnego angażowania mózgu powinien jedynie szybciutko zakreślać odpowiedzi i w swoich wyborach być pozbawionym wszelkich wątpliwości. A tylko powtarzanie na pamięć książkowych przykładów pozwala osiągnąć z czasem taką idealną, KLUCZOWĄ w nauce angielskiego, pewność siebie.
Nauka mechanicznego odtwarzania języka to oczywiście nie jedyny priorytet praktykowanej metodologii językowej. Podstawą jest oczywiście także wymowa. I nie chodzi o to, by zrozumiale się wypowiadać, ale by brzmieć dokładnie, jak prowadzący zajęcia nauczyciel. I koniecznie brytyjsko. Pół biedy, jeśli czuwającego nad wymową nauczyciela ma się jednego. Zabawnie, a już na pewno pouczająco przestaje być, kiedy każdy native poprawia wymowę ucznia na tę, ze swojego regionu, a każdy lektor - na wyniesioną z wykładów kilkudziesięcioletniej profesor anglistyki i polecanych przez nią opasłych słowników. Tych najbardziej profesjonalnych oczywiście, czyli wychwytujących najwięcej niuansów angielskiej wymowy. W efekcie nawet najlepsza wymowa kursanta (co by to nie znaczyło) nigdy nie jest wystarczająco zadowalająca dla dwóch nauczycieli. I też prawdopodobnie nigdy nie będzie identyczna z wymową jego anglojęzycznych rozmówców. Bo ku zapewne zdziwieniu wielu Polaków, brytyjski akcent nie jest żadnym uniwersum angielskiego ogólnego (Pewnie nie jeden z czytelników właśnie zasłabł…). A językiem biznesu może być co najwyżej…w brytyjskiej knajpie. Choć i to przy współczesnych migracjach ludności może być wątpliwe. Przyznać jednak trzeba, że biorąc pod uwagę czterysta dwa miliony mieszkańców wszystkich kontynentów, dla których język angielski jest językiem ojczystym – Brytyjczycy naprawdę nieźle się w Polsce ustawili. I odwrócili skutecznie uwagę i od tych kilkuset milionów i od dodatkowych dwóch miliardów akcentów użytkowników współczesnej lingua franca. A one bez względu na zainteresowanie nimi – istnieją. I mają się całkiem dobrze. Odpowiednio wyćwiczone przednie samogłoski nie zwiększą więc niestety szans na sukces  w biznesie. Czy umówienie się na randkę. Mimo jednak, że metoda nie jest ani skuteczna ani praktyczna, wciąż chętnie się ją stosuje. Okazuje się bowiem zupełnie dobrze sprawdzać z punktu widzenia…biznesowego. Często wystarczy być nativem, mówić cokolwiek i o czymkolwiek  oraz najważniejsze - wysoko się cenić.
Bo „z braku laku”, czyli setek podobnych ofert szkoleniowych, to właśnie aspekt finansowy staje się dla klienta kryterium wyboru. Że niby cena idzie w parze z jakością. Ach te stereotypy… Klient wybiera więc często jedną z droższych ofert, kuszącą dodatkowo „indywidualnym podejściem do słuchacza”. Brzmi świetnie. I cena rzeczywiście idzie z czymś w parze, ale niestety nie ze skutecznością usługi, tylko ilością phrasal verbs, jakich trzeba nauczyć się na pamięć. Indywidualne podejście natomiast ogranicza się często do INDYWIDUALNEJ kopii materiału uczestnika szkolenia, którą prowadzący rozdaje PODCHODZĄC INDYWIDUALNIE do każdego z osobna. Tyle. I choć wiele podobnych elementów szkolenia przypomina znienawidzony i nieefektywny szkolny sposób nauczania, to fakt, że tym razem za naukę trzeba płacić zmienia zupełnie postać rzeczy. Nie mogąc odzyskać zainwestowanych w szkolenie pieniędzy słuchacz próbuje wmawiać sobie, że metoda, którą się mu proponuje, jest po prostu świetna. Byle tylko potencjalny rozmówca nie wyszedł poza otrzymaną listę lub nie zmienił kolejności słów w danym wyrażeniu, co utrudniałoby znacznie zrozumienie... Zdeterminowany kursant czasem tak uparcie przekonuje się do jakości usługi, że momentami udaje mu się być z niej nawet w miarę usatysfakcjonowanym. W pełni natomiast i to bez żadnych starań usatysfakcjonowana jest firma, do której klient wciąż powraca, bo wyuczone jedynie na pamięć wyrażenia i zasady wciąż wypadają z głowy. I tak powstaje firmowa bajka o kurze znoszącej złote jajka...
            Firmy szkoleniowe nie zatrzymują się oczywiście na szkolnym podejściu do języka, bo przecież, czasem wbrew pozorom, chcą swoich kursantów uczyć angielskiego jak najlepiej. Aby więc odpowiadać na potrzeby najbardziej wymagających klientów przejmują zachodnie metody nauczania. Tym samym podstawą oferty każdej firmy jest informacja o komunikacyjnym sposobie prowadzenia zajęć. Brzmi światowo, modnie, praktycznie. Co więcej, firmy naprawdę chcą tę metodę praktykować. Wiele nawet jest przekonanych, że to robi. W końcu komunikują się z uczniami? Komunikują. Więc wszystko gra. Tymczasem w praktyce na profesjonalnym, zachodnim brzmieniu metody zazwyczaj się kończy. Uczeni zupełnie inaczej polscy nauczyciele często nie rozumieją jak tę metodę stosować i dalej skupiają się na niuansach wymowy uczniów. Chyba więc nie tylko śpiewać, ale i uczyć „każdy może trochę lepiej lub trochę gorzej/ Bo  nie o to chodzi jak co komu wychodzi.”  Ważne przecież, by nadążać za trendami i konkurencją, a jeśli trzeba – oferować wszystko, co jest dostępne na rynku. Nawet jeśli w efekcie praktykowana przez firmę metoda komunikacyjna jest tak komunikacyjna jak przysłowiowa „z koziej dupy trąbka”…
Mimo wszystko przyznać trzeba, że firmy szkoleniowe bardzo się starają. Nieskuteczność wielu praktykowanych metod motywuje je nieustannie do obmyślania nowych sposobów nauczania angielskiego. Tworzą więc i tworzą, ale skuteczności jak nie było, tak nie ma. Nie tracą jednak wiary, że przecież coś w końcu musi zadziałać. Ilość  funkcjonujących na rynku metod najlepiej świadczy o ich desperacji, ale  także i o tym… jak często im nie wychodzi.
Powód jest prosty. Niemal wszystkie propozycje metodologiczne opierają na jednym i tym samym, profesjonalnie brzmiącym „drillingu”, którego polskie tłumaczenie demaskuje bezlitośnie, już gorzej trochę brzmiące, „wwiercanie” wiedzy w głowę ucznia. Jedną z takich propozycji jest metoda audiowizualna. Wielokrotne słuchanie, a następnie powtarzanie materiału ma za zadanie „wkuć” język do głowy kursanta i wyrobić w ten sposób refleks jego odtwarzania. Podobny cel zakłada metoda Berlitza, w której „prowadzący zajęcia native speakerzy wspomagają się dodatkowo rysunkami i mimiką twarzy”. Jeśli więc nawet uczeń nie rozwinie odczuwalnie swoich anglojęzycznych umiejętności, opuści przynajmniej kurs ze wspomnieniem całkiem niezłego show. Niezapomniane doznania emocjonalne gwarantuje także bardzo modna w ostatnim czasie metoda Callana  - propozycja dla kursantów o mocnych nerwach. W jej przypadku nie liczy się bowiem samo mechaniczne odtwarzanie języka, ale satysfakcjonująco szybkie wykonywanie tej czynności. Prowadzący zadaje więc wiele pytań z zaskoczenia i to tak wielkiego, że często przerażenie i wbicie słuchacza w stołek uniemożliwia wypowiedź nawet w kwestii koloru ołówka. Rynek szkoleniowy przewiduje oczywiście także propozycję dla tych bardziej wrażliwych. Idealna dla nich metoda Community Language Learning zakłada, że najważniejsza dla procesu uczenia się jest atmosfera wzajemnego zaufania i wsparcia. Czyli zdaje się, że nawet jeśli kursantowi idzie kiepsko albo wcale, może on zawsze liczyć na czułe głasknięcie po głowie. I przytulenie przez ucznia, któremu wcale nie idzie lepiej. Słuchacze (że tak pozwolę sobie po raz kolejny na odważną dosłowność) prowadzonego tą metodą kursu używają języka ojczystego, a nauczyciele, przed samodzielną próbą uczniów, tłumaczą ich wypowiedzi. Co by nie mówić, metoda ta naprawdę mogłaby być niezwykle skuteczna, pod warunkiem jednak, że nauczyciel…zamieszkałby z kursantem. I „nie opuścił go aż o śmierci”… Ci, którzy mimo wszystko nie do końca są gotowi na takie poświęcenie, mogą spróbować metody o wymownej nazwie „The Silent Way”. Nie tylko nie wymaga ona wchodzenia w żadne związki, ale wręcz usuwa nauczyciela z procesu nauczania. I to wcale nie dlatego, że załamany brakiem językowych postępów kursant dopuszcza się zbrodni. Metoda ta podobnie jak pozostałe nie przyczynia się do rozwoju niemechanicznych umiejętności językowych, ale jako jedyna – nie utrudnia ich zdobycia. A to już coś! Podczas nauczania „nauczyciel mówi jak najmniej i stopniowo "wycisza" i wycofuje się..”. Co by to nie znaczyło. Może tłumaczy, tłumaczy i nagle myk – znika za drzwiami? Nawet jeśli skuteczność takiej metody nie jest w dalszym ciągu zadowalająca to jej opłacalność rekompensuje firmie zapewne ten drobny szczegół. Wystarczy bowiem zatrudnić jednego obrotnego nauczyciela, który w czterdzieści pięć minut będzie obskakiwał kilkanaście lekcji. Po prostu genialne!
I choć firmy szkoleniowe wypuszczają na rynek coraz bardziej innowacyjne propozycje, najciemniej okazuje się być pod latarnią. W ogóle nie bierze się pod uwagę, że uczeń języka angielskiego może być jednostką całkiem nieźle rozgarniętą, która, gdyby tylko dać jej szansę, mogłaby ZROZUMIEĆ anglojęzyczne zjawiska. Zamykanie całej wiedzy w ściśle poselekcjonowane reguły i zasady odbiera tę możliwości i kończy się kolejnym strzałem w dziesiątkę...który niestety znowu pada zupełnie obok tarczy. Niedocenianie myślenia w procesie nauczania skutkuje więc udoskonalaniem nieskutecznej „pamięciówki”, zbędną nauką akcentu, wprowadzaniem mało znaczących metodologicznie elementów na margines bądź co bądź – tego samego drillingu. W efekcie na rynku raz po raz pojawiają się innowacyjne produkty, oferujące starą, nieefektywną bazę, podaną w nowej oprawie. A to przecież jakby spróbować niedobrego cukierka, wypluć i takiego wymemłanego zapakować do nowego, ładnego opakowania. Po czym rozpakować z powrotem, ponownie skosztować i dziwić się, że wcale lepszy nie jest…  
Faktem jest jednak, że nauczyciele chcą dobrze…tylko wychodzi jak zwykle. Wierzą w skuteczność tego, co propagują, bo choć może w praktyce najefektywniejsze to nie jest – nic lepszego sami nie znają. I tak chronią nieświadomie kursanta przed bliższym zrozumieniem języka, osłaniają przed dostrzeżeniem logiki w gramatycznych konstrukcjach, strzegą przed ujawnieniem analogii do rodzimej mowy uczonego. I choć w związku z tym nie rozwijają językowych zdolności klientów, przyczyniają się bez wątpienia do wzrostu dochodów firmy. Czyli jak to mówią „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Efektem ubocznym praktykowanych metod jest bowiem niezwykle dochodowy biznes m.in. phrasal verbs, reported speech czy articles, które uczone na pamięć i według ścisłych zasad, wciąż przyciągają nawet tych samych kursantów. Cóż, w sumie dłuuuugotrwałe relacje z klientami to w biznesie podstawa. A czyż to nie o angielskim mówi się, że jest językiem biznesu…?







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz