Kochani! W tym tygodniu wyjątkowo wrzucam na stronkę troszkę inny tekst, napisany dla jednego z literackich magazynów. Miałam niestety zbyt mało czasu, żeby pisać drugi felieton na bloga. Mam jednak nadzieję, że choć część z Was przebrnie przez tekst, a może nawet komuś się on spodoba...:)
Jest rok 1928. Willard Huntington Wright (pseudonim S.S. van Dine.), autor i krytyk literacki pisze właśnie artykuł dla „American Magazine”, poświęcony tematyce detektywistycznej. Zapisuje w nim m.in. dwadzieścia przykazań, które na zawsze zmienią wielu bohaterów… Brzmią one następująco: „1. należy tak rozmieścić wskazówki w fabule, by czytelnik odkrywał je razem z detektywem, 2. sztuczki wykorzystane przez przestępcę muszą mylić ich obu, 3. powieść nie może zawierać wątku miłosnego z udziałem detektywa, 4. detektyw nie może okazać się winowajcą, 5. przestępca może być zdemaskowany wyłącznie dzięki dedukcji, 6. tylko detektyw może rozwiązać zagadkę, 7. motywem przewodnim powieści musi być morderstwo, 8. detektyw rozwiązując zagadkę może opierać się tylko na metodach naturalistycznych, 9.może być tylko 1 detektyw, 10. przestępca musi być postacią wyrazistą, która odgrywa istotną rolę w powieści, 11. przestępcą nie może być służący lub osoba niskiego pochodzenia, 12. bez względu na liczbę ofiar, morderca może być tylko jeden, 13. przestępca nie może należeć do mafii, tajnego stowarzyszenia itp., 14. morderstwo musi zostać popełnione w realistyczny sposób, a metody dochodzenia prawdy mają być racjonalne i oparte na naukowych przesłankach, 15. rozwiązanie tajemnicy powinno być cały czas "na widoku", lecz niedopowiedziane, tak, by czytelnik po przeczytaniu książki miał świadomość, że był w stanie sam rozwiązać zagadkę, 16. unikać dygresji, psychicznej analizy bohaterów itp., 17. przestępca musi być amatorem, 18. morderstwo musi być zaplanowane, 19. motywem zbrodni powinna być uraza osobista, 20. dyskwalifikujące dla pisarza są np. niedopałek papierosa pasuje do cygaretki przestępcy, odnalezienie odcisków palców mordercy itp.”.
I może autor tekstu miał zwyczajnie ochotę na żarcik, może kieliszek, z którego pił był zbyt duży, a może popalał to i owo…choć ta opcja raczej od razu odpada. Pozostając w temacie, Holmes przecież nie raz udowadniał, że palenie umysł zdecydowanie otwiera, a nie zamyka. Bez względu na wszystkie przypuszczenia, jednego jestem pewien - van Dine swoim artykułem zdeterminował moje życie.
Nazywam się Antoni. Antoni Zagadka. I choć nie ma się czym chwalić, bo ani to modnie, ani oryginalnie, w ślad za moim idolem zawsze chciałem się tak przedstawić. Powstałem z mnóstwa szkiców, inspiracji, cech i zdolności, które w jednym momencie były mi nadawane, w drugim bez skrupułów odbierane, czasem i do dziury w papierze. Ostatecznie twórca mojej postaci, zainspirowany dwudziestoma przykazaniami, stworzył mnie do bólu…klasycznie.
Na możliwość wypowiedzenia się czekałem tysiące stron! Autora nigdy nie interesowało jakie mam marzenia, jaki jestem, stąd nie przewidywano dla mnie strony lub choćby kilku zdań na pogranie na gitarze, wyhaftowanie czegoś dla mamy, napisanie wiersza. A ja uwielbiam tworzyć erotyki! I haftować róże! To znaczy tak mi się wydaje, bo nigdy nie było mi dane spróbować. Z tą gitarą to też tylko przeczucie. Ale takie silne, jakby drzemał we mnie co najmniej Jimi Hendrix! Moje pasje są jednak podobno zawstydzająco niemęskie, a już na pewno nie przystoją detektywowi.
Tak więc nie dowiesz się drogi czytelniku, czy mam w ogóle mamę, nie znajdziesz informacji, że chciałem tańczyć w balecie i byłem parę razy zakochany. Mam naturę romantyka, której nie mogę ujawnić, a jak na złość przyszło mi przyglądać się trupom i rozwiązywać zagadki ich morderstw. Jednak to, co myślę, w gatunku detektywistycznym nie jest istotne. Wręcz zaburzałoby wartkość akcji, odwracało niepotrzebnie uwagę. Nie raz chce mi się płakać, boję się, chciałbym zmienić fach i zacząć choćby kwiatki na targu sprzedawać, ale twórca jest nieugięty. Kwiatków nie będzie. Bo bycie detektywem zobowiązuje. Posłusznie więc trzymam się w ryzach dwudziestu przykazań gatunku detektywistycznego, jakie muszą być spełnione, aby historia była…podobno udana.
Jak każdy detektyw mam kilka atrybutów. Holmes miał swój płaszcz i fajkę, Poirot starannie przystrzyżony wąsik, Monk złośliwe natręctwa…a ja mam elegancki garnitur, czerwony kapelusz i… mopsa! Zawsze wszystko sztampowo, a tu akurat pisarza na oryginalność wzięło. I to tak strasznie śliniącą się! Mam nadzieję, że autor skreśli jeszcze ten fragment, albo chociaż zamieni mopsa na kanarka. Ja tak nie cierpię psów! Zwierzak zagląda na mnie głupawym, wręcz budzącym litość spojrzeniem. Dowiaduję się właśnie, że to nie tylko mój towarzysz, ale i partner! Taki czworonożny Watson. Stawiając przy mnie szczekającego, niezbyt rozgarniętego partnera pisarz ma pewność, że spełni już jedno z gatunkowych przykazań, zastrzegające rozwiązanie zagadki tylko i wyłącznie przez detektywa. Spoglądam jeszcze raz w puste oczy zwierzaka i nie mam co do autorskiej tezy żadnej wątpliwości.
Tak więc tkwimy zamknięci między stronami ja i mops – Fred, otoczeni światem przedstawionym, strzeżonym przez dwadzieścia przykazań van Dine’a,. Jest poranek. Słoneczny, bo na szczęście przykazania nie regulują tej kwestii. Na jednej kanapie siedzę ja, na drugiej mops. Pochylam się nad gazetą, ale pisarz nie pozwolił mi jej czytać. Więc tylko trzymam. I czekam na telefon. Tysiące stron doświadczenia prywatnego detektywa przyzwyczaiło mnie do kolejności i charakteru zdarzeń. Dzwoni. Już na pierwszej stronie. Odbieram. Dowiaduję się, że popełniono morderstwo. „A to mi niespodzianka” – mam ochotę powiedzieć. Zawsze w takim momencie zazdroszczę Różowej Panterze i inspektorowi Clouseau dla których fabuła nie kończy się na morderstwie. A właściwie nie zaczyna. Zazdroszczę zaciekawionych odbiorców, których intryguje fakt, że nigdy nie wiadomo czego się spodziewać. Może kiedyś i ja kogoś zaskoczę. Póki co ubieram pośpiesznie garnitur, zakładam kapelusz i ciągnę smycz, na której końcu znajduje się śpiący jeszcze Fred. Taksówką dojeżdżamy na wskazane miejsce. W środku parku. Przedzieram się przez tłumy znających mnie już z innych książek gapiów i dołączam do policji. Zerkam na zwłoki. Stan rozkładu jest dość zaawansowany, co wiąże się z wątpliwymi doznaniami estetycznymi i zapachowymi. Chcę się przerazić, zemdleć, zwrócić gdzieś w krzaki zjedzone niedawno śniadanie, zrobić cokolwiek! Mam po prostu ochotę na reakcję! Autor jednak nie pozwala na niezawodowe zachowania nawet na kilka zdań. Więc się sprężam. Rozglądam się pośpiesznie - prawo – lewo – prawo – lewo – prawo - lewo. W końcu nie bez przyczyny tylko detektyw rozwiązuje zagadkę. To mnie wprawdzie pozbawia oryginalności, jakiej odmówić nie można gapowatemu inspektorowi Clouseau, który niemalże do końca fabuły jako jedyny nie rozwiązuje żadnej sprawy, ale pozwala idealnie spełniać wyznaczniki gatunku. Spełniam więc dalej. W poszukiwaniu śladów podbiegam kilka metrów do przodu, kilka do tyłu , zaglądam za drzewo, wślizguję się pod ławkę. I tu… O Boże! Dostrzegam niedopałek papierosa. Chciałbym podnieść, zbadać, sięgam już ręką…ale w ostatniej chwili pisarz wyciąga mnie spod ławki i odwraca moją głową w drugą stronę. Znalezienie tak łatwego do identyfikacji przestępcy dowodu jest przecież niedopuszczalne! Dla pewności pisarz wysyła w miejsce niedopałku Freda i pozwala mu oddać potrzebę fizjologiczną centralnie na dowód.
Ja wracam do ofiary. Strzał prosto w serce. To młoda kobieta, w przetartych jeansach i schodzonych, zniszczonych adidasach. W stroju ubogiej dziewczyny wyróżnia się złoty pierścionek, zdobiący jej serdeczny palec. Motyw rabunkowy można więc wykluczyć. Poza tym z założenia przecież musi to być uraza osobista. Nie to co w sprawach Holmesa, w jakich morderca może pozwolić sobie na zabójstwo dla pieniędzy. U mnie klasyczna nuda. Co gorsza, choć motyw zbrodni za każdym razem jest ten sam, ja wciąż muszę robić z siebie debila i ujawnić swoją wiedzę najwcześniej po dwustu stronach. Najlepiej jeszcze zaskoczyć wnioskami znającego przecież dobrze klasykę odbiorcę. To jakby być komikiem, który dostaje zadanie rozbawienia publiczności spalonym dowcipem...
Kiedy stwierdzam, że na miejscu przestępstwa odkryłem już wszystko, co było do odkrycia, udaję się do domu poddać spostrzeżenia rzetelnej analizie. Przeciskam się z powrotem przez tłum gapiów i wtedy…dostrzegam ją! Ma piękne blond włosy, krótką zieloną sukienkę i czarne szpilki. Nasze spojrzenia się spotykają. Boże! Jaki ona ma zniewalający uśmiech! Przy jej boku drepce wyraźnie już zniecierpliwiona staniem w jednym miejscu jamniczka. Rozglądam się szybko za Fredem, który jak się okazuje drzemie pod pobliskim drzewem. Nie budząc go nawet porywam czworonoga na ręce i wracam w kierunku kobiety. Przedstawiam się i pokazuję UKOCHANGO Freda, którego ostentacyjnie głaszczę, a nawet całuję (bleeeeee!). Zaspane stworzenie, z jednym, na wpół dopiero otwartym okiem próbuje ogarnąć sytuację. Zaczynamy z kobietą rozmawiać o naszej miłości do zwierząt. Choć ja niewiele mam w tej kwestii do powiedzenia. Jak zahipnotyzowany przyglądam się jej błękitnym oczom, delikatnym rysom, nieujarzmionemu kosmykowi włosów, który dziewczyna raz po raz odgarnia z twarzy. Tak bardzo chciałbym ją pocałować! Wprost nie mogę się powstrzymać! Już więc zwilżam wargi, robię usta w dzióbek, wypinam go w jej kierunku, brakuje zaledwie kilku centymetrów…ale autor jest czujny. W rzeczywistości zamyka całą scenę w zdaniu „Antoni zatrzymuje na chwilę wzrok na stojącej wśród zgromadzonych kobiecie, po czym kieruje się pospiesznie w stronę czekającej taksówki.” Z całowania więc nici. Przykazanie trzecie wyraźnie mówi, że gatunek w jakim zostałem powołany do życia „nie może zawierać wątku miłosnego z udziałem detektywa”. Wprawdzie Monkowi pozwolono, ale co mu z tego przyszło? Że zaskarbił sobie sympatię kolejnych, zaintrygowanych spontanicznością fanów? Po co nam spontaniczność! My stawiamy na zasady! Pisarz nie chce straszyć odbiorcy nieprzewidywalnymi epizodami. Jeszcze by biedak zszedł na zawał, a przecież nie łatwo by było znaleźć na podmiankę nowego, który chciałby się dawać tak zanudzać. Posłusznie więc, jedynie prześlizguję się wzrokiem po zielonej sukience i wsiadam do taksówki.
W domu zabieram się do pracy, a konkretniej – do dedukcji. Podczas kiedy Monk pozwala sobie na nie poparte dowodami negacje, że „redlight” to „shmetlight” i już, mi nie pozwalają na takie ekscesy. Ja nie mam intrygować, czy zaskakiwać odbiorcy. Moją rolą jest bycie gatunkowym ideałem. Tyle. Analizuję więc znalezione na miejscu przestępstwa ślady, dowody, przypominam sobie rozmowy zgromadzonych. Pierwszy przychodzi mi do głowy wyraźny odcisk męskiego buta. Może gdybym stworzony został w innym gatunku, bądź autor nie trzymałby się ściśle dwudziestu przykazań, pomyślałbym, że to pewnie odcisk mordercy. Nie ważne jednak co myślę. Mimowolnie przekonuję odbiorcę, że ślad podeszwy to niewątpliwie właściwy trop. Równocześnie wmawiam to sobie, bo w końcu sztuczki wykorzystywane przez przestępcę powinny mylić także detektywa. Kiedy zatem Holmes wykazuje się niezwykłą bystrością i inteligencją, gdy dla rozwiązania sprawy sam wprowadza w błąd zarówno bohaterów jak i odbiorcę, ja pozostaję tym śladem wielkiego, męskiego buta niezmiernie zmylony. I tak przez kolejne sto stron podejmuję tropy podstawianych dowodów i spędzam w przysłowiowych malinach dobre pół historii. Bo takie są zasady.
Kiedy na chwilę opuszczam owocowe krzaki, zostaję wrzucony w kilka „niebezpiecznych” sytuacji. Raz nawet trafiam do mieszkania płatnego mordercy i „zaskoczony” jego nagłym powrotem chowam się do szafy. I tak siedzę sobie w meblu z Fredem na kolanach, któremu na szczęście w tej scenie autor nie nadał ani zapachu ani ślinotoku. Kibicujący mi odbiorca stresuje się niebezpieczną sytuacją, a ja? Zbyt wiele książek przeżyłem, żeby myśleć o zagrożeniu. Albo że ktoś mnie zabije. Najchętniej to bym ziewnął. To by było jednak gatunkowe szaleństwo! Tak więc posłusznie podążając drogą wyznaczników spędzam grzecznie w szafie kilka stron, a po kilkudziesięciu kolejnych rozwiązuję zagadkę. Mordercą okazuje się bogata właścicielka hotelu, która kierowana oczywiście urazą osobistą zabija kochankę swojego męża. A wiec mamy gatunkowy ideał – jest i rasowe zakończenie. Profil zabójcy wzorcowy: jest to przede wszystkim osoba wyższego pochodzenia, a nie tam jakaś początkująca aktoreczka, jak ze sprawy pani Fletcher, czy skromna matka głównej podejrzanej ze śledztwa Monka. Poza tym morderstwo dokładnie zaplanowała, nie pozwalając sobie na mylącą odbiorcę spontaniczność, jak zdzielenie ofiary laptopem, czy instynktowne użycie spinki do włosów. W końcu morderca, jak sama nazwa wskazuje, jest od mordowania, nie od zaskakiwania.
Czy można więc stworzyć historię i bohatera, jakich van Dine przykazał? Jasne, że można! Tylko co to za historia! I co za bohater! Książkowe postaci z inicjatywy pisarza gratulują mi rozwiązania sprawy. Pewnie jednak swoje myślą. Tak jak ja. Do pięt nie dorastam konstrukcji Holmesa, Monka, czy pani Fletcher, którzy oprócz tego, że rozwiązują zagadki, są zaskakujący, ciekawi, spontaniczni i barwni. Ja tylko jestem. Czuję się jak przestępca zakuty w ociekające śliną Freda kajdany wyznaczników gatunkowych. Czytelnik kończy moją historię bez większych ekscytacji, ja jestem znudzony jak mops, a ten, przesypiając właściwie całą fabułę, stanowi doskonałe podsumowanie dzieła. Nie bez kozery ktoś kiedyś powiedział, że zasady są po to, by je łamać. A historie znakomitych detektywów potwierdzają, że w tym „szaleństwie” jest metoda!