poniedziałek, 26 marca 2012

Pieski żywot kota...

Raz, dwa, trzy i wyyyskok! Wiszę wiszę wiszę… i spadam. Raz dwa trzy i wyyyskok! Wiszę wiszę wiszę…i znów przegrywam z grawitacją. Biorę jeszcze raz rozbieg, wybijam się i…Jest! Tym razem trzymam się kurczowo klamki i całą siłę wkładam w skierowanie jej w dół. Dodatkowo uderzam miarowo głową w drzwi, na których dyndam, starając się trafić z walnięciem w moment wystarczająco silnego naporu na klamkę. Wyższa szkoła jazdy, ale głodny kot, to zdesperowany kot! Więc choćbym miał wstrząsu mózgu dostać-dostanę się do tej kuchni!
            W końcu spadam, ale drzwi się otwierają. Gdybym miał ludzką łatwość wzruszania się, popłakałbym się teraz ze szczęścia. Jestem jednak kotem. Wpadam więc do pomieszczenia i niczym wygłodniały tygrys w środku tropikalnego lasu mam nadzieję zapolować na dorodnego ssaka kopytnego. Albo chociaż kurzą mrożonkę. Rozglądam się pospiesznie i… dostrzegam ogromny garnek! Kieruję się w stronę pieca, na którym oczyma wyobraźni już widzę pyszniutkie, ociekające tłuszczykiem zwierzęce ciałko. „No, stary! Już jesteś ugotowany!?!” – a myślą tą wyrażam groźbę, zdziwienie i wdzięczność równocześnie. Niestety, komiksowa chmurka nad moją głową z wyobrażeniem śniadania pryska jak bańka mydlana. Garnek okazuje się pusty. Rozglądam się raz jeszcze. Generalnie kuchnia kojarzy się z  jedzeniem i rozochocającymi nozdrza zapachami, a ja znajduję jedynie…trawę. Bez skojarzeń oczywiście. Może sobie właściciele krowę powinni sprawić?!? Nigdy nie miałem wątpliwości, że to wieśniaki! Siedząc już całkiem zrezygnowany na parapecie dostrzegam nagle pierwszy posiłek! I to sam przylazł! Szary, owłosiony i trochę głupio się kiwa, ale nie bądźmy wybredni. Kiedy próbuję przyjrzeć się bliżej, osobnik ucieka. Więc ja za nim. Jedno kółko, drugie trzecie. Przeciwnik wydaje się być niezmordowany. W przeciwieństwie do mnie. Po krótkim odpoczynku zmieniam taktykę. Podchodzę włochacza pomalutku, pomalutku iiiii…..mam! Kładę się na plecy, chwytam w dwie łapy i kieruję do pyska. Aałłłłł! Kocia empatia bywa uciążliwa, ale żeby była aż tak bolesna? Wgryzam się ponownie, a wzmagający się ból uświadamia mi w końcu…że próbuję skonsumować swój ogon! Choć zawsze uważałem się za niezłe ciacho, pospiesznie odkładam narząd.   
            Kiedy dostaję w końcu kurczaka ze szpinakiem, dzień upływa mi zupełnie zwyczajnie. Większość czasu spędzam przy mojej ulubionej palmie, którą uwielbiam…podziwiać. A jak nikt nie patrzy to i łapę sobie wsadzam. A czasem i cztery! Bo ja uwielbiam przyrodę! Poza tym w doniczce zawsze można znaleźć małe „co nieco” w postaci czarnych lub czerwonych lokatorów. To oczywiście nic osobistego, bo nie mam nic do kolorowych, ale głód nie wybiera. Mam trochę wyrzuty sumienia, kiedy udaję, że niby to chcę się z nimi bawić, a potem niespodziewanie kilku wchłaniam. No ale life is brutal jak to mówią. Już ja o tym wiem najlepiej!
Po mizerniutkiej przekąsce pora zapolować na coś konkretniejszego. Celem staje się kuszący, słodziutko pachnący budyń. Podchodzę do stołu z wyćwiczonym tumiwisizmem i siadam na oparciu kanapy. Wypinam się, wyciągam w kierunku stołu i…kucam z powrotem wraz ze spojrzeniem właścicielki. I znowu się wypinam i znowu przysiad. Tak więc tym kocim aerobikiem usypiam czujność właścicieli, by w odpowiednim momencie rozwinąć na rekordową odległość mój spragniony język. Mmmm! Wspaniały smak niczym magnes o przeciwnym biegunie przyciąga mnie w kierunku miski i nagle….wpada mi do niej cała głowa. Szybko się zbieram i wylizuję oczy, uszy, głowę z tyłu. Aż mi język od szybkości drętwieje! Wchodzi pani. Więc ja zwalniam tempo i że niby nic. Przez chwilę toczymy walkę na spojrzenia, którą ostatecznie wygrywam. Oddycham z ulgą. I odbija mi się mróweczką. Jestem tak zestresowany całą sytuacją, że rezygnuję z dalszych polowań. W dniu dzisiejszym oczywiście.
            Bo choćbym miał zejść na zawał, stracić ze stresu całą sierść i wyglądać, o zgrozo, jak pers, czy nawet zginąć z głową w budyniu wskutek karkołomnych akrobacji – będę walczyć do ostatniej nóżki! Zarówno swojej, jak i mojej kolacji. Choćbym miał niestrawności dostać od ciągłego jedzenia w biegu! Bo ja, w pełni rasowy kot dachowo - śmietnikowy, jestem gotowy podjąć wszelkie ryzyko, by wypełnić ostatni milimetr kwadratowy swojego żołądka. Wkładam głowę do miski, wypełnionej karmą z łososiem w sosie beszamelowym i oddaję się rozmyślaniom. Dumam nad losem biednego kota, skazanego, paradoksalnie, na pieskie życie…

poniedziałek, 19 marca 2012

W ociekających śliną mopsa kajdanach wyznaczników gatunkowych, czyli dwadzieścia przykazań van Dine’a

Kochani! W tym tygodniu wyjątkowo wrzucam na stronkę troszkę inny tekst, napisany dla jednego z literackich magazynów. Miałam niestety zbyt mało czasu, żeby pisać drugi felieton na bloga. Mam jednak nadzieję, że choć część z Was przebrnie przez tekst, a może nawet komuś się on spodoba...:)
     
     Jest rok 1928. Willard Huntington Wright (pseudonim S.S. van Dine.), autor i krytyk literacki pisze właśnie artykuł dla „American Magazine”, poświęcony tematyce detektywistycznej. Zapisuje w nim m.in. dwadzieścia przykazań, które na zawsze zmienią wielu bohaterów… Brzmią one następująco: „1. należy tak rozmieścić wskazówki w fabule, by czytelnik odkrywał je razem z detektywem, 2. sztuczki wykorzystane przez przestępcę muszą mylić ich obu, 3. powieść nie może zawierać wątku miłosnego z udziałem detektywa, 4. detektyw nie może okazać się winowajcą, 5. przestępca może być zdemaskowany wyłącznie dzięki dedukcji, 6. tylko detektyw może rozwiązać zagadkę, 7. motywem przewodnim powieści musi być morderstwo, 8. detektyw rozwiązując zagadkę może opierać się tylko na metodach naturalistycznych, 9.może być tylko 1 detektyw, 10. przestępca musi być postacią wyrazistą, która odgrywa istotną rolę w powieści, 11. przestępcą nie może być służący lub osoba niskiego pochodzenia, 12. bez względu na liczbę ofiar, morderca może być tylko jeden, 13. przestępca nie może należeć do mafii, tajnego stowarzyszenia itp., 14. morderstwo musi zostać popełnione w realistyczny sposób, a metody dochodzenia prawdy mają być racjonalne i oparte na naukowych przesłankach, 15. rozwiązanie tajemnicy powinno być cały czas "na widoku", lecz niedopowiedziane, tak, by czytelnik po przeczytaniu książki miał świadomość, że był w stanie sam rozwiązać zagadkę, 16. unikać dygresji, psychicznej analizy bohaterów itp., 17. przestępca musi być amatorem, 18. morderstwo musi być zaplanowane, 19. motywem zbrodni powinna być uraza osobista, 20. dyskwalifikujące dla pisarza są np. niedopałek papierosa pasuje do cygaretki przestępcy, odnalezienie odcisków palców mordercy itp.”.
I może autor tekstu miał zwyczajnie ochotę na żarcik, może kieliszek, z którego pił był zbyt duży, a może popalał to i owo…choć ta opcja raczej od razu odpada. Pozostając w temacie, Holmes przecież nie raz udowadniał, że palenie umysł zdecydowanie otwiera, a nie zamyka. Bez względu na wszystkie przypuszczenia, jednego jestem pewien - van Dine swoim artykułem zdeterminował moje życie.
Nazywam się Antoni. Antoni Zagadka. I choć nie ma się czym chwalić, bo ani to modnie, ani oryginalnie, w ślad za moim idolem zawsze chciałem się tak przedstawić. Powstałem z mnóstwa szkiców, inspiracji, cech i zdolności, które w jednym momencie były mi nadawane, w drugim bez skrupułów odbierane, czasem i do dziury w papierze. Ostatecznie twórca mojej postaci, zainspirowany dwudziestoma przykazaniami, stworzył mnie do bólu…klasycznie.
Na możliwość wypowiedzenia się czekałem tysiące stron! Autora nigdy nie interesowało jakie mam marzenia, jaki jestem, stąd nie przewidywano dla mnie strony lub choćby kilku zdań na pogranie na gitarze, wyhaftowanie czegoś dla mamy, napisanie wiersza. A ja uwielbiam tworzyć erotyki! I haftować róże! To znaczy tak mi się wydaje,  bo nigdy nie było mi dane spróbować. Z tą gitarą to też tylko przeczucie. Ale takie silne, jakby drzemał we mnie co najmniej Jimi Hendrix! Moje pasje są jednak podobno zawstydzająco niemęskie, a już na pewno nie przystoją detektywowi.
Tak więc nie dowiesz się drogi czytelniku, czy mam w ogóle mamę, nie znajdziesz informacji, że chciałem tańczyć w balecie i byłem parę razy zakochany. Mam naturę romantyka, której nie mogę ujawnić, a jak na złość przyszło mi przyglądać się trupom i rozwiązywać zagadki ich morderstw. Jednak to, co myślę, w gatunku detektywistycznym nie jest istotne. Wręcz zaburzałoby wartkość akcji, odwracało niepotrzebnie uwagę. Nie raz chce mi się płakać, boję się, chciałbym zmienić fach i zacząć choćby kwiatki na targu sprzedawać, ale twórca jest nieugięty. Kwiatków nie będzie. Bo bycie detektywem zobowiązuje. Posłusznie więc trzymam się w ryzach dwudziestu przykazań gatunku detektywistycznego, jakie muszą być spełnione, aby historia była…podobno udana.
Jak każdy detektyw mam kilka atrybutów. Holmes miał swój płaszcz i fajkę, Poirot starannie przystrzyżony wąsik, Monk złośliwe natręctwa…a ja mam elegancki garnitur, czerwony kapelusz i… mopsa! Zawsze wszystko sztampowo, a tu akurat pisarza na oryginalność wzięło. I to tak strasznie śliniącą się! Mam nadzieję, że autor skreśli jeszcze ten fragment, albo chociaż zamieni mopsa na kanarka. Ja tak nie cierpię psów! Zwierzak zagląda na mnie głupawym, wręcz  budzącym litość spojrzeniem. Dowiaduję się właśnie, że to nie tylko mój towarzysz, ale i partner! Taki czworonożny Watson. Stawiając przy mnie szczekającego, niezbyt rozgarniętego partnera pisarz ma pewność, że spełni już jedno z gatunkowych przykazań, zastrzegające rozwiązanie zagadki tylko i wyłącznie przez detektywa. Spoglądam jeszcze raz w puste oczy zwierzaka i nie mam co do autorskiej tezy żadnej wątpliwości.  
Tak więc tkwimy zamknięci między stronami ja i mops – Fred, otoczeni światem przedstawionym, strzeżonym przez dwadzieścia przykazań van Dine’a,. Jest poranek. Słoneczny, bo na szczęście przykazania nie regulują tej kwestii. Na jednej kanapie siedzę ja, na drugiej mops. Pochylam się nad gazetą, ale pisarz nie pozwolił mi jej czytać. Więc tylko trzymam. I czekam na telefon. Tysiące stron doświadczenia prywatnego detektywa przyzwyczaiło mnie do kolejności i charakteru zdarzeń. Dzwoni. Już na pierwszej stronie. Odbieram. Dowiaduję się, że popełniono morderstwo. „A to mi niespodzianka” – mam ochotę powiedzieć. Zawsze w takim momencie zazdroszczę Różowej Panterze i inspektorowi Clouseau dla których fabuła nie kończy się na morderstwie. A właściwie nie zaczyna. Zazdroszczę zaciekawionych odbiorców, których intryguje fakt, że nigdy nie wiadomo czego się spodziewać. Może kiedyś i ja kogoś zaskoczę. Póki co ubieram pośpiesznie garnitur, zakładam kapelusz i ciągnę smycz, na której końcu znajduje się śpiący jeszcze Fred. Taksówką dojeżdżamy na wskazane miejsce. W środku parku. Przedzieram się przez tłumy znających mnie już z innych książek gapiów i dołączam do policji. Zerkam na zwłoki. Stan rozkładu jest dość zaawansowany, co wiąże się z wątpliwymi doznaniami estetycznymi i zapachowymi. Chcę się przerazić, zemdleć, zwrócić gdzieś w krzaki zjedzone niedawno śniadanie, zrobić cokolwiek! Mam po prostu ochotę na reakcję! Autor jednak nie pozwala na niezawodowe zachowania nawet na kilka zdań. Więc się sprężam. Rozglądam się pośpiesznie - prawo – lewo – prawo – lewo – prawo - lewo. W końcu nie bez przyczyny tylko detektyw rozwiązuje zagadkę. To mnie wprawdzie  pozbawia oryginalności, jakiej odmówić nie można gapowatemu inspektorowi Clouseau, który niemalże do końca fabuły jako jedyny nie rozwiązuje żadnej sprawy, ale pozwala idealnie spełniać wyznaczniki gatunku. Spełniam więc dalej. W poszukiwaniu śladów podbiegam kilka metrów do przodu, kilka do tyłu , zaglądam za drzewo, wślizguję się pod ławkę. I tu… O Boże! Dostrzegam niedopałek papierosa. Chciałbym podnieść, zbadać, sięgam już ręką…ale w ostatniej chwili pisarz wyciąga mnie spod ławki i odwraca moją głową w drugą stronę. Znalezienie tak łatwego do identyfikacji przestępcy dowodu jest przecież niedopuszczalne! Dla pewności pisarz wysyła w miejsce niedopałku Freda i pozwala mu oddać potrzebę fizjologiczną centralnie na dowód.
Ja wracam do ofiary. Strzał prosto w serce. To młoda kobieta, w przetartych jeansach i schodzonych, zniszczonych adidasach. W stroju ubogiej dziewczyny wyróżnia się złoty pierścionek, zdobiący jej serdeczny palec. Motyw rabunkowy można więc wykluczyć. Poza tym z założenia przecież musi to być uraza osobista. Nie to co w sprawach Holmesa, w jakich morderca może pozwolić sobie na zabójstwo dla pieniędzy. U mnie klasyczna nuda. Co gorsza, choć motyw zbrodni za każdym razem jest ten sam, ja wciąż muszę robić z siebie debila i ujawnić swoją wiedzę najwcześniej po dwustu stronach. Najlepiej jeszcze zaskoczyć wnioskami znającego przecież dobrze klasykę odbiorcę. To jakby być komikiem, który dostaje zadanie rozbawienia publiczności spalonym dowcipem...  
Kiedy stwierdzam, że na miejscu przestępstwa odkryłem już wszystko, co było do odkrycia, udaję się do domu poddać spostrzeżenia rzetelnej analizie. Przeciskam się z powrotem przez tłum gapiów i wtedy…dostrzegam ją! Ma piękne blond włosy, krótką zieloną sukienkę i czarne szpilki. Nasze spojrzenia się spotykają. Boże! Jaki ona ma zniewalający uśmiech! Przy jej boku drepce wyraźnie już zniecierpliwiona staniem w jednym miejscu jamniczka. Rozglądam się szybko za Fredem, który jak się okazuje drzemie pod pobliskim drzewem. Nie budząc go nawet porywam czworonoga na ręce i wracam w kierunku kobiety. Przedstawiam się i pokazuję UKOCHANGO Freda, którego ostentacyjnie głaszczę, a nawet całuję (bleeeeee!). Zaspane stworzenie, z jednym, na wpół dopiero otwartym okiem próbuje ogarnąć sytuację. Zaczynamy z kobietą rozmawiać o naszej miłości do zwierząt. Choć ja niewiele mam w tej kwestii do powiedzenia. Jak zahipnotyzowany przyglądam się jej błękitnym oczom, delikatnym rysom, nieujarzmionemu kosmykowi włosów, który dziewczyna raz po raz odgarnia z twarzy. Tak bardzo chciałbym ją pocałować! Wprost nie mogę się powstrzymać! Już więc zwilżam wargi, robię usta w dzióbek, wypinam go w jej kierunku, brakuje zaledwie kilku centymetrów…ale autor jest czujny. W rzeczywistości zamyka całą scenę w zdaniu „Antoni zatrzymuje na chwilę wzrok na stojącej wśród zgromadzonych kobiecie, po czym kieruje się pospiesznie w stronę czekającej taksówki.” Z całowania więc nici. Przykazanie trzecie wyraźnie mówi, że gatunek w jakim zostałem powołany do życia „nie może zawierać wątku miłosnego z udziałem detektywa”. Wprawdzie Monkowi pozwolono, ale co mu z tego przyszło? Że zaskarbił sobie sympatię kolejnych, zaintrygowanych spontanicznością fanów? Po co nam spontaniczność! My stawiamy na zasady! Pisarz nie chce straszyć odbiorcy nieprzewidywalnymi epizodami. Jeszcze by biedak zszedł na zawał, a przecież nie łatwo by było znaleźć na podmiankę nowego, który chciałby się dawać tak zanudzać. Posłusznie więc, jedynie prześlizguję się wzrokiem po zielonej sukience i wsiadam do taksówki.
W domu zabieram się do pracy, a konkretniej – do dedukcji. Podczas kiedy Monk pozwala sobie na nie poparte dowodami negacje, że  „redlight” to „shmetlight” i już, mi nie pozwalają na takie ekscesy. Ja nie mam intrygować, czy zaskakiwać odbiorcy. Moją rolą jest bycie gatunkowym ideałem. Tyle. Analizuję więc znalezione na miejscu przestępstwa ślady, dowody, przypominam sobie rozmowy zgromadzonych. Pierwszy przychodzi mi do głowy wyraźny odcisk męskiego buta. Może gdybym stworzony został w innym gatunku, bądź autor nie trzymałby się ściśle dwudziestu przykazań, pomyślałbym, że to pewnie odcisk mordercy. Nie ważne jednak co myślę. Mimowolnie przekonuję odbiorcę, że ślad podeszwy to niewątpliwie właściwy trop. Równocześnie wmawiam to sobie, bo w końcu sztuczki wykorzystywane przez przestępcę powinny mylić także detektywa. Kiedy zatem Holmes wykazuje się niezwykłą bystrością i inteligencją, gdy dla rozwiązania sprawy sam wprowadza w błąd zarówno bohaterów jak i odbiorcę, ja pozostaję tym śladem wielkiego, męskiego buta niezmiernie zmylony. I tak przez kolejne sto stron podejmuję tropy podstawianych dowodów i spędzam w przysłowiowych malinach dobre pół historii. Bo takie są zasady.
            Kiedy na chwilę opuszczam owocowe krzaki, zostaję wrzucony w kilka „niebezpiecznych” sytuacji. Raz nawet trafiam do mieszkania płatnego mordercy i „zaskoczony” jego nagłym powrotem chowam się do szafy. I tak siedzę sobie w meblu z Fredem na kolanach, któremu na szczęście w tej scenie autor nie nadał ani zapachu ani ślinotoku. Kibicujący mi odbiorca stresuje się niebezpieczną sytuacją, a ja? Zbyt wiele książek przeżyłem, żeby myśleć o zagrożeniu. Albo że ktoś mnie zabije. Najchętniej to bym ziewnął. To by było jednak gatunkowe szaleństwo! Tak więc posłusznie podążając drogą wyznaczników spędzam grzecznie w szafie kilka stron, a po kilkudziesięciu kolejnych rozwiązuję zagadkę. Mordercą okazuje się bogata właścicielka hotelu, która kierowana oczywiście urazą osobistą zabija kochankę swojego męża. A wiec mamy gatunkowy ideał – jest i rasowe zakończenie. Profil zabójcy wzorcowy: jest to przede wszystkim osoba wyższego pochodzenia, a nie tam jakaś początkująca aktoreczka, jak ze sprawy pani Fletcher, czy skromna matka głównej podejrzanej ze śledztwa Monka. Poza tym morderstwo dokładnie zaplanowała, nie pozwalając sobie na mylącą odbiorcę spontaniczność, jak zdzielenie ofiary laptopem, czy instynktowne użycie spinki do włosów. W końcu morderca, jak sama nazwa wskazuje, jest od mordowania, nie od zaskakiwania.  
Czy można więc stworzyć historię i bohatera, jakich van Dine przykazał? Jasne, że można! Tylko co to za historia! I co za bohater! Książkowe postaci z inicjatywy pisarza gratulują mi rozwiązania sprawy. Pewnie jednak swoje myślą. Tak jak ja. Do pięt nie dorastam konstrukcji Holmesa, Monka, czy pani Fletcher, którzy oprócz tego, że rozwiązują zagadki, są zaskakujący, ciekawi, spontaniczni i barwni. Ja tylko jestem. Czuję się jak przestępca zakuty w ociekające śliną Freda kajdany wyznaczników gatunkowych. Czytelnik kończy moją historię bez większych ekscytacji, ja jestem znudzony jak mops, a ten, przesypiając właściwie całą fabułę, stanowi doskonałe podsumowanie dzieła. Nie bez kozery ktoś kiedyś powiedział, że zasady są po to, by je łamać. A historie znakomitych detektywów potwierdzają, że w tym „szaleństwie” jest metoda!

poniedziałek, 12 marca 2012

Gratulacje! Właśnie przepuściłeś mercedesa!


"Pilny komunikat! Twój numer wygrał! Decyzja o wypłaceniu 100 000 PLN już zapadła. Przelew został przygotowany, w celu wyrażenia zgody wyślij darmowy SMS o treści "Tak" na numer xxxx". Kowalski przeciera oczy ze zdumienia. Czyta ponownie. Analizuje wyraz po wyrazie, szuka tekstu, zapisanego małym druczkiem. No nie może być! Wyraźnie jest napisane, że należy mu się kasa. Jak psu zupa! Toż to istny, co najmniej 36 zębny uśmiech losu! Jeśli nie szerszy! Może sytuacja jest rzeczywiście trochę dziwna, bo Kowalski nie przypomina sobie, aby ostatnio w coś grał. Ale przecież na taki właśnie zaskakujący happy end czekał całe życie! A im bardziej nierealna sytuacja, tym bardziej end zdaje się być happy. Nie zastanawia się więc dłużej. Wstukuje na klawiaturze „TAK” i wysyła.
Minimalizm informacji szybko daje się we znaki. Okazuje się, że do sfinalizowania transakcji brakuje jednak jeszcze jednego sms-a. Tym razem płatnego. Przecież Kowalski już buty ubiera żeby się wszystkim nagrodą pochwalić! Nie może więc teraz z powodu pięciu złotych unieść się dumą. Poza tym trzeba się spieszyć, bo jak zaznaczają organizatorzy, decyzja o wygranej jest aktualna jeszcze tylko piętnaście minut. Wysyła pospiesznie kolejne „TAK” i wbiega do windy. Tu przychodzi następny sms: „(…) PRZELEW ZOSTANIE WYKONANY. Wyślij ODBIÓR na xxxx i czekaj na nasz telefon! 4,88zł” Co jest? Może poprzednia wiadomość nie doszła? Wysyła jeszcze raz. Przy stu tysiącach złotych inwestycja dziesięciu to w końcu wciąż interes życia. Dalej jednak brakuje jednego sms-a. Więc Kowalski znów wysyła. Znowu brakuje. Znowu wysyła. Gra w sms-owego ping-ponga trwa już dobre dwadzieścia minut. Kiedy do rozmowy włącza się dyrektor loterii, koszt wiadomości od razu wzrasta o kilkanaście groszy. By Kowalskiego jeszcze bardziej uświadomić, jak ta wymiana informacji jest dla niego CENNA. A co potwierdzi ostatecznie rachunek telefoniczny. „Czy można skontaktować się w sprawie wygranej?”- pyta przemiło prezes. „TAAAAK” – wgniata desperacko coraz bardziej wklęsłe przyciski Kowalski. „Wciąż brakuje sms-a”- przychodzi odpowiedź. Kowalski wpada w furię. Ostatecznie rezygnuje. Szkoda, bo jeszcze jeden sms i mógłby wygrać…
 Zwycięstwo jest w końcu dla najwytrwalszych. Organizatorzy konkursów mają świadomość, że Kowalski to ambitna jednostka, która czerpie satysfakcję nie tyle z samej nagrody, co przede wszystkim z włożonego w jej zdobycie trudu. Przygotowana przez nich zabawa nie przewiduje więc kilku pytań, których śmiesznie mała ilość mogłaby Kowalskiego wręcz obrazić. Specjalnie dla niego powstają konkursy, w których należy odpowiedzieć na 5885 pytań standardowych oraz niezliczoną nawet przez Chucka Norrisa ilość pytań dodatkowych. Jak w quizie„Skarbiec”, czy „Omnibus III” .To są prawdziwe konkursy! Nie jakiś tam „Milion w minutę”! Niewdzięcznik niestety skupia się jedynie na absurdalnych szczegółach, jakimi są naciągnięcie na koszty i brak nagrody. Jak to brak nagrody? Przecież pogratulowali. I to kilka razy. Co do reszty to nie mają sobie nic do zarzucenia. Wszystkie zasady gry określone są jasno w regulaminie. To prawda, że czasem trzeba poświęcić kilka godzin, żeby go odnaleźć, zdarza się, że trudno go zdekodować, często konieczne jest użycie sprzętu powiększającego użytą w regulaminie czcionkę. Gdyby jednak Kowalskiemu zależało, to by sobie poradził. I doczytał, że „wszystkie treści zawarte w materiałach reklamowo-promocyjnych mają charakter jedynie informacyjny.” Będące więc narzędziem marketingowym sms-y są wykorzystywane tylko i wyłącznie w celach promocyjnych. Nawet z samej ich treści można się tego domyślić!
Kowalski jednak rozumie współczesny przekaz reklamowy tak, jak chce. Nawet kiedy na monitorze komputera pojawia się jasna w przekazie informacja, że właśnie wygrywa najnowszy model iPada. I aby odebrać nagrodę, należy podać numer telefonu. Zamiast przemyśleć, poczytać między wierszami, i dopiero zadać sobie wbijane do głowy od podstawówki pytanie „co autor chciał przez to powiedzieć” to nie. Kowalski decyduje się wyciągać pochopne wnioski - że właśnie wygrywa najnowszy model iPada. I w celu odebrania gadżetu podaje numer telefonu. Co za fatalne nieporozumienie! Po zatwierdzeniu poprawności numeru okazuje się…że właśnie dał sobie aktywować usługę otrzymywania płatnych sms-ów, dzięki którym będzie mógł wygrać, ale już tak ostatecznie, obiecanego wcześniej iPada. Kowalskiemu kręci się w głowie i spada z krzesła. Na szczęście na kota, który szczęścia ma trochę mniej. Jakże makabryczne i dosłowne stają się konsekwencje „czytania po łebkach”…
             Nie tylko dla kota. Kowalski sprzedaje auto i zaczyna jeździć tramwajem, słucha sfatygowanego radia i ściera kurze z pożyczonego od babci kineskopowego telewizora. Dopóki jeszcze stać go na bilet, prąd i środki czystości. Jego telefon wciąż wibruje, on jednak pozostaje niewzruszony. Nie reaguje na informacje o nowym laptopie, końcu świata, zdradzie ukochanej. Nie reaguje na wiadomości o przygotowanej specjalnie dla niego pożyczce i że właśnie okradają mu mieszkanie Nie reaguje na nic! I kiedy dumny ze swojej  postawy wraca z pracy...z przerażeniem odkrywa, że w jego mieszkaniu tylko światło się ostało…

poniedziałek, 5 marca 2012

Bajka o księciu, co się w buraka przemienia…

Pachnące wiosną bukiety fiołków, spalone słońcem maki, tulipany pod kolor ścian pokoju i wymowne czerwone róże. Na każdym spotkaniu inne, wyjątkowe-dokładnie takie, jak ona. Romantyczne kolacje w zacisznej restauracji, zmysłowa muzyka, spacery przy blasku księżyca. Choć sytuacja wydaje się kobiecie podejrzanie znajoma, ulega. Bo tym razem na pewno będzie inaczej! Już nawet nie próbuje się oprzeć zniewalającemu uśmiechowi i znanym na pamięć komplementom. Nawet tym tandetnym, choćby takim z książki „Jak poderwać dziewczynę”. W końcu nie każdy rodzi się poetą. Kobieta jest przekonana, że właśnie rozpoczyna się jej bajka. I nie myli się wcale…
Bajki jednak mają to do siebie, że kończą się na pierwszym pocałunku. Kolejne etapy związku pokazują już inne gatunki filmowe, począwszy od erotyku, poprzez obyczaj, dramat, na tragikomedii lub filmie historycznym kończąc. Pierwsze symptomy nowego gatunku ujawniają się niewinnie- kobieta podaje mężczyźnie jabłko. Wie, że zawsze chętnie je jadał, więc kupuje specjalnie dla niego najpiękniejsze, największe i najsłodsze. On jednak rzuca kobiecie nieufne spojrzenie i odmawia. Tłumaczy, że pamięta skądś tę scenę i to się jakoś… chu**wo kończyło. Zjada banana. Niby nic. Ale nie pierwszy raz tak to się zaczyna.
W jeden z sobotnich wieczorów mężczyzna proponuje wspólne wyjście na imprezę. Ona jest wniebowzięta, on - zachwycony swoim sprytem. Wyciąga z kieszeni kartkę. Przegląda listę. „Pochwalenie obiadu”, „Wyznanie miłości”, „Komplement”, „Przyznanie racji”… Jest! „Wspólne wyjście” - odhacza zadowolony. Nie będzie mu truła, że jej nigdzie nie zabiera. A duża impreza to idealne miejsce na udany wieczór! Nawet jeśli znowu nie uda mu się zgubić kobiety w tłumie, to chociaż w hałasie nie będzie słychać jej gadania. Czego chcieć więcej! I pomyśleć, że kiedyś za to jej paplanie był w stanie setki złotych co miesiąc płacić! Na szczęście człowiek z wiekiem mądrzeje…
W kolejnym miesiącu mężczyzna zaprasza kobietę na obiad. Niech zna jego serce i raz nie stoi przy garach. Ale dosłownie raz, co by się nie odzwyczaiła. Umawiają się na mieście. Mężczyzna jednak wcale się nie spieszy. Już się dość punktualnie naprzychodził się na początku znajomości. Jak głodna to poczeka! A jak nie poczeka to znaczy, że głodna nie jest, tylko szuka kolejnego powodu do kłótni. Zołza jedna! Tylko by się kłóciła. Ale on jej przepraszać nie ma zamiaru. Jak nie będzie chciała iść na obiad, on pójdzie z kolegami na piwo. Mężczyzna dochodzi w umówione miejsce. Pół godziny po czasie. Niestety, kobieta czeka. Krzyczy i wymachuje rękami w stronę mężczyzny, ale do niego dociera tylko, że nici z piwa. Trudno, nadrobi jutro. Obowiązkowo. Wprawdzie kiedyś unikał alkoholu, ale czego się nie robiło, by zdobyć kobietę. Nie chciał wówczas ryzykować zapomnieniem imienia ukochanej, co w stanie upojenia alkoholowego mogłoby się wydarzyć. A dziś? Pije i pije, a jej imienia jak na złość zapomnieć nie może…
Do kobiety dociera stopniowo, że coś się zmienia. I choć obawia się, że to naturalny i beznadziejny zarazem porządek rzeczy, stara się jak najwięcej z ich romantycznej przeszłości zachować. Wieczorem włącza ich ulubiony film. Wtula się jak dawniej w swojego faceta i nagle… czuje intensywne głaskanie w przedramię. Czyżby…? Wiele się może zmienia, lecz żądza pozostaje ta sama… Uśmiecha się i odwzajemnia pieszczotę... Kończy równie szybko jak zaczyna. Okazuje się, że mężczyzna wycierał sobie po prostu w nią rękę, bo ubrudził się masłem w czasie kolacji.
Kobieta jest sfrustrowana. Pyta mężczyznę dlaczego nie zwraca na nią uwagi tak, jak kiedyś. On nie rozumie wyrzutu. Przecież logiczne chyba, że się opatrzył! Kobieta traci cierpliwość. Zwilża wargi, przygryza. Nie, raczej nie będzie chciała się całować. Mężczyzna, który nie tak dawno szukał jej wzroku, teraz robi wszystko by go uniknąć. Ten, który desperacko szukał jej dotyku, dziś uchyla się przed ciosem. Próbuje się uśmiechać w sposób, w jaki kiedyś zniewolił kobietę. Niestety. Za „głupi uśmiech” dostaje w zęby. Nie poddaje się jednak. Pręży się ile sił, raz po raz machając brwiami w kierunku ukochanej. Kiedyś działało, dziś dostaje w łeb za cwaniactwo. Kobieta wykrzykuje facetowi wszystkie swoje żale, a on nie może się nadziwić, że tak piękna dziewczyna może mieć taaaaką paszczę. Awantura kończy się komunikatem, że kobieta już nigdy się nie odezwie. Ostentacyjnie wychodzi i trzaska drzwiami. Skonsternowany facet pozostaje w bezruchu. Z jednej strony kobieta obiecała, że przestanie do niego gadać, z drugiej – chyba go opuściła. I jak tu nie mieć mieszanych uczuć!?!
            Ciąg dalszy jest dość przewidywalny. Albo kobieta wróci i zaakceptuje księcia, który okazuje się być burakiem, albo zdecyduje się wyrwać innego, który zaraz po pierwszym pocałunku mniej buraczany od pierwszego nie będzie. „Jak się nie obrócić, dupa z tyłu” – ktoś kiedyś trafnie podsumował. Inaczej być jednak nie może. Badania potwierdzają, że zachowanie mężczyzn determinują hormony i budowa mózgu, czyli tak zwana - natura. Mężczyzna w okresie podboju tłumi ją w sobie i zachowuje się tak, jak trzeba, żeby coś „upolować”. Lata praktyki doprowadzają go do perfekcji. Dlatego działa.
Omotana kobieta całuje więc książęta, jednego po drugim, a ci jak na ironię… przemieniają się w buraki. Nawet nie w żaby! Coś się w tej bajce ewidentnie pochrzaniło! Niestety, reklamacji nie uwzględnia się. Pozostaje wierzyć, że nie wszystkie historie są takie felerne. I tak niepoprawna romantyczka daje się facetowi, niczym koparce…nabierać i nabierać od nowa…