poniedziałek, 26 marca 2012

Pieski żywot kota...

Raz, dwa, trzy i wyyyskok! Wiszę wiszę wiszę… i spadam. Raz dwa trzy i wyyyskok! Wiszę wiszę wiszę…i znów przegrywam z grawitacją. Biorę jeszcze raz rozbieg, wybijam się i…Jest! Tym razem trzymam się kurczowo klamki i całą siłę wkładam w skierowanie jej w dół. Dodatkowo uderzam miarowo głową w drzwi, na których dyndam, starając się trafić z walnięciem w moment wystarczająco silnego naporu na klamkę. Wyższa szkoła jazdy, ale głodny kot, to zdesperowany kot! Więc choćbym miał wstrząsu mózgu dostać-dostanę się do tej kuchni!
            W końcu spadam, ale drzwi się otwierają. Gdybym miał ludzką łatwość wzruszania się, popłakałbym się teraz ze szczęścia. Jestem jednak kotem. Wpadam więc do pomieszczenia i niczym wygłodniały tygrys w środku tropikalnego lasu mam nadzieję zapolować na dorodnego ssaka kopytnego. Albo chociaż kurzą mrożonkę. Rozglądam się pospiesznie i… dostrzegam ogromny garnek! Kieruję się w stronę pieca, na którym oczyma wyobraźni już widzę pyszniutkie, ociekające tłuszczykiem zwierzęce ciałko. „No, stary! Już jesteś ugotowany!?!” – a myślą tą wyrażam groźbę, zdziwienie i wdzięczność równocześnie. Niestety, komiksowa chmurka nad moją głową z wyobrażeniem śniadania pryska jak bańka mydlana. Garnek okazuje się pusty. Rozglądam się raz jeszcze. Generalnie kuchnia kojarzy się z  jedzeniem i rozochocającymi nozdrza zapachami, a ja znajduję jedynie…trawę. Bez skojarzeń oczywiście. Może sobie właściciele krowę powinni sprawić?!? Nigdy nie miałem wątpliwości, że to wieśniaki! Siedząc już całkiem zrezygnowany na parapecie dostrzegam nagle pierwszy posiłek! I to sam przylazł! Szary, owłosiony i trochę głupio się kiwa, ale nie bądźmy wybredni. Kiedy próbuję przyjrzeć się bliżej, osobnik ucieka. Więc ja za nim. Jedno kółko, drugie trzecie. Przeciwnik wydaje się być niezmordowany. W przeciwieństwie do mnie. Po krótkim odpoczynku zmieniam taktykę. Podchodzę włochacza pomalutku, pomalutku iiiii…..mam! Kładę się na plecy, chwytam w dwie łapy i kieruję do pyska. Aałłłłł! Kocia empatia bywa uciążliwa, ale żeby była aż tak bolesna? Wgryzam się ponownie, a wzmagający się ból uświadamia mi w końcu…że próbuję skonsumować swój ogon! Choć zawsze uważałem się za niezłe ciacho, pospiesznie odkładam narząd.   
            Kiedy dostaję w końcu kurczaka ze szpinakiem, dzień upływa mi zupełnie zwyczajnie. Większość czasu spędzam przy mojej ulubionej palmie, którą uwielbiam…podziwiać. A jak nikt nie patrzy to i łapę sobie wsadzam. A czasem i cztery! Bo ja uwielbiam przyrodę! Poza tym w doniczce zawsze można znaleźć małe „co nieco” w postaci czarnych lub czerwonych lokatorów. To oczywiście nic osobistego, bo nie mam nic do kolorowych, ale głód nie wybiera. Mam trochę wyrzuty sumienia, kiedy udaję, że niby to chcę się z nimi bawić, a potem niespodziewanie kilku wchłaniam. No ale life is brutal jak to mówią. Już ja o tym wiem najlepiej!
Po mizerniutkiej przekąsce pora zapolować na coś konkretniejszego. Celem staje się kuszący, słodziutko pachnący budyń. Podchodzę do stołu z wyćwiczonym tumiwisizmem i siadam na oparciu kanapy. Wypinam się, wyciągam w kierunku stołu i…kucam z powrotem wraz ze spojrzeniem właścicielki. I znowu się wypinam i znowu przysiad. Tak więc tym kocim aerobikiem usypiam czujność właścicieli, by w odpowiednim momencie rozwinąć na rekordową odległość mój spragniony język. Mmmm! Wspaniały smak niczym magnes o przeciwnym biegunie przyciąga mnie w kierunku miski i nagle….wpada mi do niej cała głowa. Szybko się zbieram i wylizuję oczy, uszy, głowę z tyłu. Aż mi język od szybkości drętwieje! Wchodzi pani. Więc ja zwalniam tempo i że niby nic. Przez chwilę toczymy walkę na spojrzenia, którą ostatecznie wygrywam. Oddycham z ulgą. I odbija mi się mróweczką. Jestem tak zestresowany całą sytuacją, że rezygnuję z dalszych polowań. W dniu dzisiejszym oczywiście.
            Bo choćbym miał zejść na zawał, stracić ze stresu całą sierść i wyglądać, o zgrozo, jak pers, czy nawet zginąć z głową w budyniu wskutek karkołomnych akrobacji – będę walczyć do ostatniej nóżki! Zarówno swojej, jak i mojej kolacji. Choćbym miał niestrawności dostać od ciągłego jedzenia w biegu! Bo ja, w pełni rasowy kot dachowo - śmietnikowy, jestem gotowy podjąć wszelkie ryzyko, by wypełnić ostatni milimetr kwadratowy swojego żołądka. Wkładam głowę do miski, wypełnionej karmą z łososiem w sosie beszamelowym i oddaję się rozmyślaniom. Dumam nad losem biednego kota, skazanego, paradoksalnie, na pieskie życie…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz