„Aby znaleźć miłość, nie pukaj do każdych
drzwi. Gdy przyjdzie twoja godzina, sama wejdzie do twego domu, w twe życie, do
twego serca”. (Robert Allen Zimmerman (Bob Dylan). No i wchodzi. Często w
butach, nawet zabłoconych, zawsze bez pytania o pozwolenie. Czasem okazuje się
być piękną, taką na całe życie, niekiedy wpada tylko na krótką chwilę, wieńcząc
pobyt tanią tragedią prosto z romansu. Dla tych paru momentów warto jednak za
każdym razem oddawać się uczuciu bezgranicznie. Jak Werter, mickiewiczowski
Konrad, czy sam twórca bohatera. I zawsze być zwartym i gotowym. Bo wielka miłość
dopada prędzej czy później każdego. I wcale nie trzeba być postacią z książki, ani
najatrakcyjniejszym człowiekiem na świecie. Nawet człowiekiem być nie trzeba...
Pomimo więc czterech łap, włochatego ciała i przebytej kastracji wciąż „czekam na tę jedną chwilę, kiedy serce mi
jak szalone zabije…”. I niekoniecznie chodzi o moment, kiedy muszę uciekać wylizując
równocześnie z czubka głowy jajeczko, przygotowane do panierowania kotletów.
Nic nie
wskazywało, że to będzie TEN dzień. Wręcz przeciwnie – ten zaczął się wyjątkowo
tragicznie. Otóż siedzę sobie standardowo od ponad godziny przy pustej misce, z
nadzieją, że któreś z właścicieli w końcu skojarzy moje przycupnięcie w tym
właśnie miejscu z coraz wyraźniejszym burczeniem mojego brzuszka. Miski
wprawdzie cztery mi postawili, żeby tworzyć pozory, że kot to w tym domu ma na
bogato, ale w żadnej z nich jak zwykle nic nie ma. W końcu zauważa mnie
właścicielka, kieruje się w stronę znajomej szafki kuchennej i wyciąga
podejrzanie wyglądający worek. Pachnie jednak jedzeniem, więc biegnę z powrotem
w stronę miski. Kiedy czekam, aby zanurzyć pysk po same oczy w pyszniutkiej
galaretce i świeżutkim, rozpływającym się w pysku mięsku, z marzeń wybija mnie
odgłos dzwonienia kolejnych kawałków jedzenia o dno metalowej miski. W tym
samym momencie zostaję poinformowany, że z dniem dzisiejszym ogranicza mi się
mokrą karmę na rzecz suchej. Że niby w trosce o czystość moich zębów. Nie wiem co
ma piernik do wiatraka. Pewnie akurat na tę karmę była promocja cenowa, a
właściciele ze wstydu całą ideologię do zakupu dopisują. Jako, że jednak głód
wykręca mi żołądek, biorę się za jedzenie…i już z pierwszym kęsem uświadamiam
sobie niezrozumiały wcześniej związek karmy z czystością zębów. Plan zdaje się
być prosty - najłatwiej utrzymać w czystości coś, czego nie ma. A że stracę
wszystkie zęby – nie mam żadnych wątpliwości! Toż ta karma jest twarda jak
krata w więzieniu, którą ostatnio chciałem przegryźć. Próbuję wypracować jakąś
metodę zjedzenia podanego obiadu. Najpierw liżę go, potem ciumkam, na koniec
popijam obficie wodą. Jednak nic z tego. Zjadam więc zaledwie kilka kawałków i
podążam w stronę kartonowego legowiska na parapecie. Decyduję się przespać głód
i wstać na kolację. Bardziej zjadliwą miejmy nadzieję.
Ostatkiem
sił wskakuję na parapet. Kiedy układam się w ulubionym pudełku po bananach mój
wzrok przyciąga urzekające śpiewanie. Spoglądam na wykonawcę i… mało nie spadam
z parapetu. Cudne oczy, krakowskorynkowa uroda, nienaganna figura. Serce
mało nie wyskakuje mi przez futro, a w głowie Krajewski mimowolnie zaczyna
śpiewać „wielka miłość nie wybiera, czy
jej chcemy nie pyta nas wcale…”. Patrzę na gołębicę jak zahipnotyzowany.
Wygląda przepięknie, nawet z nóżkami zatopionymi głęboko w obfitych produktach własnej defekacji. Ona również nie potrafi oderwać ode mnie wzroku. Nie dziwi mnie to wcale. W
końcu nie tylko przyjaciel Shreka ma w sobie „ten zwierzęcy magnetyzm”. Scena rodem z dramatu Szekspira. Ona,
moja Julia, spogląda na mnie z balkonu, a ja, jej Romeo, niczym rasowy
romantyczny kochanek miauczę serenady ściskające za serca. I uszy. Podobnie jak włoscy bohaterowie,
wywodzimy się z zupełnie odmiennych rodzin, ba, nawet gromad i kochamy się na przekór
całemu światu. Jej pożądanie wzniecam dodatkowo szerokim uśmiechem,
doceniając ku własnemu zdziwieniu wyczyszczone suchą karmą uzębienie. Wprawdzie
oddech mam wciąż trochę nieświeży, ale patrząc na zwyczaje fizjologiczne wybranki, myślę, że nie ma to znaczenia.
Pewnego dnia,
kiedy jak zwykle przybywam na zaloty, dostrzegam partnerkę w niedwuznacznej
sytuacji…przy jajkach. Z tego co mi wiadomo z platonicznej miłości dzieci raczej
nie ma. A więc zdradziła mnie! Ona grucha, że to nie jest tak jak myślę, że
jestem jedyny i mnie kocha. To znaczy wydaje mi się, że to właśnie grucha, bo
języki obce nigdy nie były moją mocną stroną. Chciałbym jej wierzyć lub zdecydować
się choćby na testy DNA, ale…kogo ja chcę oszukać!? Cóż, widać gołębica nie
gołębica - wszystkie baby są takie same. Czuję, jak pęka mi serce. Uszy mimowolnie
opadają mi wzdłuż głowy. Ciągnę za sobą łapy i bez emocji mijam przygotowaną na
śniadanie szynkę. Koci katar maskuje przed ocierającą mi oczy właścicielką
prawdziwą przyczynę łez…
Na szczęście
szybko się z tej miłości wylizuję. Po tygodniu kotlet znów jest kuszący, a
kradziona z talerza szynka – najpyszniejsza na świecie. Life is brutal jak to
mówią, ale trzeba żyć dalej. Tym bardziej, że na balkonie pojawia się nowa
foczka. Znaczy ptaszyna. I to znacznie piękniejsza niż eks, którą pogoniłem do
sąsiada. Czy będzie jednak zainteresowana kotem po przejściach? Nie przekonam
się, jeśli nie spróbuję. W końcu kiedy w grę wchodzi prawdziwa miłość, trzeba stawiać
wszystko na jedną kartę. Zanurzam więc pospiesznie łepek w misce z suchą karmą,
przelizuję grzywkę i przygotowuję się na nowe zaloty. Odchrząkuję jeszcze kilka
razy w celu jak najbliższego trafienia w pierwszy dźwięk serenady i wskakuję na
parapet. Uśmiecham się szeroko, a imponująco czyste kiełki ściągają od razu jej
zaciekawione spojrzenie. Nie wiem, czy to te motylki, o których się mówi, czy
może zjedzony wczoraj kurczak, ale coś w brzuszku łechce mnie bez wątpienia. Po
raz kolejny zakochuję się po czubek uszu i końcówki wąsów. W końcu prawdziwa miłość
nie zna granic. I bez wątpienia - ślepa jest jak kret.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz