Po co
właściwie uczymy się języka angielskiego? Konkretne powody zaczynają się już na
poziomie szkoły podstawowej. Jeden z młodych Internautów żali się, że: „wszystko jest robione pod kątem napisania
sprawdzianu, kartkówki. Matura też z większej części składa się z pisania (..) a
przecież my powinniśmy się uczyć porozumiewać w innych językach…”. Ach ten młodzieńczy bunt! I jaki dowcip
ostry! Uczyć się porozumiewać? No właśnie ciekawe jak by wtedy taki uczeń kartkówkę
zaliczył czy maturę zdał! Niewykształcone by to wtedy takie było, że hej! Przecież
człowiek przede wszystkim po to uczy się języka, aby trafiać bezbłędnie w magiczny
„klucz”, czyli odpowiedź, zatwierdzoną jako jedyna poprawna przez sztab ludzi, którzy
często za granicą nie byli, ale za to przeczytali mnóstwo mądrych książek. Co więcej,
ważne jest, aby każdy traf był odruchowy, pozbawiony zbędnego myślenia. Nawet
mimo proszącego się o logiczną ocenę kontekstu. W końcu dwa lata
intelektualnego wysiłku, jakie ekspert poświęca niejednokrotnie na
przygotowanie jednego pytania egzaminacyjnego (czego dowiedziałam się ostatnio na
konferencji poświęconej językom) w zupełności w kwestii myślenia wystarczy. Uczeń
już bez zbędnego angażowania mózgu powinien jedynie szybciutko zakreślać odpowiedzi
i w swoich wyborach być pozbawionym
wszelkich wątpliwości. A tylko powtarzanie na pamięć książkowych przykładów
pozwala osiągnąć z czasem taką idealną, KLUCZOWĄ w nauce angielskiego, pewność
siebie.
Nauka
mechanicznego odtwarzania języka to oczywiście nie jedyny priorytet
praktykowanej metodologii językowej. Podstawą jest oczywiście także wymowa. I
nie chodzi o to, by zrozumiale się wypowiadać, ale by brzmieć dokładnie, jak
prowadzący zajęcia nauczyciel. I koniecznie brytyjsko. Pół biedy, jeśli czuwającego
nad wymową nauczyciela ma się jednego. Zabawnie, a już na pewno pouczająco
przestaje być, kiedy każdy native poprawia wymowę ucznia na tę, ze swojego
regionu, a każdy lektor - na wyniesioną z wykładów kilkudziesięcioletniej
profesor anglistyki i polecanych przez nią opasłych słowników. Tych najbardziej
profesjonalnych oczywiście, czyli wychwytujących najwięcej niuansów angielskiej
wymowy. W efekcie nawet najlepsza wymowa kursanta (co by to nie znaczyło) nigdy
nie jest wystarczająco zadowalająca dla dwóch nauczycieli. I też prawdopodobnie
nigdy nie będzie identyczna z wymową jego anglojęzycznych rozmówców. Bo ku zapewne
zdziwieniu wielu Polaków, brytyjski akcent nie jest żadnym uniwersum
angielskiego ogólnego (Pewnie nie jeden z czytelników właśnie zasłabł…). A
językiem biznesu może być co najwyżej…w brytyjskiej knajpie. Choć i to przy
współczesnych migracjach ludności może być wątpliwe. Przyznać jednak trzeba, że
biorąc pod uwagę czterysta dwa miliony mieszkańców wszystkich kontynentów, dla których
język angielski jest językiem ojczystym – Brytyjczycy naprawdę nieźle się w
Polsce ustawili. I odwrócili skutecznie uwagę i od tych kilkuset milionów i od
dodatkowych dwóch miliardów akcentów użytkowników współczesnej lingua franca. A
one bez względu na zainteresowanie nimi – istnieją. I mają się całkiem dobrze. Odpowiednio wyćwiczone przednie
samogłoski nie zwiększą więc niestety szans na sukces w biznesie. Czy umówienie się na randkę. Mimo
jednak, że metoda nie jest ani skuteczna ani praktyczna, wciąż chętnie się ją
stosuje. Okazuje się bowiem zupełnie dobrze sprawdzać z punktu widzenia…biznesowego.
Często wystarczy być nativem, mówić cokolwiek i o czymkolwiek oraz najważniejsze - wysoko się cenić.
Bo „z braku
laku”, czyli setek podobnych ofert szkoleniowych, to właśnie aspekt finansowy staje
się dla klienta kryterium wyboru. Że niby cena idzie w parze z jakością. Ach te
stereotypy… Klient wybiera więc często jedną z droższych ofert, kuszącą dodatkowo
„indywidualnym podejściem do słuchacza”.
Brzmi świetnie. I cena rzeczywiście idzie z czymś w parze, ale niestety nie ze
skutecznością usługi, tylko ilością phrasal verbs, jakich trzeba nauczyć się na
pamięć. Indywidualne podejście natomiast ogranicza się często do INDYWIDUALNEJ
kopii materiału uczestnika szkolenia, którą prowadzący rozdaje PODCHODZĄC INDYWIDUALNIE
do każdego z osobna. Tyle. I choć wiele podobnych elementów szkolenia przypomina
znienawidzony i nieefektywny szkolny sposób nauczania, to fakt, że tym razem za
naukę trzeba płacić zmienia zupełnie postać rzeczy. Nie mogąc odzyskać zainwestowanych
w szkolenie pieniędzy słuchacz próbuje wmawiać sobie, że metoda, którą się mu
proponuje, jest po prostu świetna. Byle tylko potencjalny rozmówca nie wyszedł
poza otrzymaną listę lub nie zmienił kolejności słów w danym wyrażeniu, co
utrudniałoby znacznie zrozumienie... Zdeterminowany kursant czasem tak uparcie
przekonuje się do jakości usługi, że momentami udaje mu się być z niej nawet w
miarę usatysfakcjonowanym. W pełni natomiast i to bez żadnych starań usatysfakcjonowana
jest firma, do której klient wciąż powraca, bo wyuczone jedynie na pamięć
wyrażenia i zasady wciąż wypadają z głowy. I tak powstaje firmowa bajka o kurze
znoszącej złote jajka...
Firmy
szkoleniowe nie zatrzymują się oczywiście na szkolnym podejściu do języka, bo przecież,
czasem wbrew pozorom, chcą swoich kursantów uczyć angielskiego jak najlepiej.
Aby więc odpowiadać na potrzeby najbardziej wymagających klientów przejmują zachodnie
metody nauczania. Tym samym podstawą oferty każdej firmy jest informacja o
komunikacyjnym sposobie prowadzenia zajęć. Brzmi światowo, modnie, praktycznie.
Co więcej, firmy naprawdę chcą tę metodę praktykować. Wiele nawet jest
przekonanych, że to robi. W końcu komunikują się z uczniami? Komunikują. Więc wszystko
gra. Tymczasem w praktyce na profesjonalnym, zachodnim brzmieniu metody
zazwyczaj się kończy. Uczeni zupełnie inaczej polscy nauczyciele często nie
rozumieją jak tę metodę stosować i dalej skupiają się na niuansach wymowy
uczniów. Chyba więc nie tylko śpiewać, ale i uczyć „każdy może trochę lepiej lub trochę gorzej/ Bo nie o to chodzi jak co komu wychodzi.” Ważne przecież, by nadążać za trendami i
konkurencją, a jeśli trzeba – oferować wszystko, co jest dostępne na rynku. Nawet
jeśli w efekcie praktykowana przez firmę metoda komunikacyjna jest tak
komunikacyjna jak przysłowiowa „z koziej
dupy trąbka”…
Mimo wszystko
przyznać trzeba, że firmy szkoleniowe bardzo się starają. Nieskuteczność wielu
praktykowanych metod motywuje je nieustannie do obmyślania nowych sposobów
nauczania angielskiego. Tworzą więc i tworzą, ale skuteczności jak nie było,
tak nie ma. Nie tracą jednak wiary, że przecież coś w końcu musi zadziałać. Ilość funkcjonujących na rynku metod najlepiej
świadczy o ich desperacji, ale także i o
tym… jak często im nie wychodzi.
Powód jest
prosty. Niemal wszystkie propozycje metodologiczne opierają na jednym i tym
samym, profesjonalnie brzmiącym „drillingu”, którego polskie tłumaczenie
demaskuje bezlitośnie, już gorzej trochę brzmiące, „wwiercanie” wiedzy w głowę
ucznia. Jedną z takich propozycji jest metoda audiowizualna. Wielokrotne słuchanie,
a następnie powtarzanie materiału ma za zadanie „wkuć” język do głowy kursanta
i wyrobić w ten sposób refleks jego odtwarzania. Podobny cel zakłada metoda
Berlitza, w której „prowadzący zajęcia
native speakerzy wspomagają się dodatkowo rysunkami i mimiką twarzy”. Jeśli
więc nawet uczeń nie rozwinie odczuwalnie swoich anglojęzycznych umiejętności,
opuści przynajmniej kurs ze wspomnieniem całkiem niezłego show. Niezapomniane
doznania emocjonalne gwarantuje także bardzo modna w ostatnim czasie metoda
Callana - propozycja dla kursantów o mocnych nerwach. W jej przypadku nie
liczy się bowiem samo mechaniczne odtwarzanie języka, ale satysfakcjonująco
szybkie wykonywanie tej czynności. Prowadzący zadaje więc wiele pytań z
zaskoczenia i to tak wielkiego, że często przerażenie i wbicie słuchacza w
stołek uniemożliwia wypowiedź nawet w kwestii koloru ołówka. Rynek szkoleniowy
przewiduje oczywiście także propozycję dla tych bardziej wrażliwych. Idealna
dla nich metoda Community Language Learning zakłada, że najważniejsza dla procesu
uczenia się jest atmosfera wzajemnego zaufania i wsparcia. Czyli zdaje się, że
nawet jeśli kursantowi idzie kiepsko albo wcale, może on zawsze liczyć na czułe
głasknięcie po głowie. I przytulenie przez ucznia, któremu wcale nie idzie
lepiej. Słuchacze (że tak pozwolę sobie po raz kolejny na odważną dosłowność)
prowadzonego tą metodą kursu używają języka ojczystego, a nauczyciele, przed
samodzielną próbą uczniów, tłumaczą ich wypowiedzi. Co by nie mówić, metoda ta
naprawdę mogłaby być niezwykle skuteczna, pod warunkiem jednak, że
nauczyciel…zamieszkałby z kursantem. I „nie opuścił go aż o śmierci”… Ci,
którzy mimo wszystko nie do końca są gotowi na takie poświęcenie, mogą
spróbować metody o wymownej nazwie „The Silent Way”. Nie tylko nie wymaga ona
wchodzenia w żadne związki, ale wręcz usuwa nauczyciela z procesu nauczania. I
to wcale nie dlatego, że załamany brakiem językowych postępów kursant dopuszcza
się zbrodni. Metoda ta podobnie jak pozostałe nie przyczynia się do rozwoju
niemechanicznych umiejętności językowych, ale jako jedyna – nie utrudnia ich
zdobycia. A to już coś! Podczas nauczania „nauczyciel
mówi jak najmniej i stopniowo "wycisza" i wycofuje się..”. Co by
to nie znaczyło. Może tłumaczy, tłumaczy i nagle myk – znika za drzwiami? Nawet
jeśli skuteczność takiej metody nie jest w dalszym ciągu zadowalająca to jej
opłacalność rekompensuje firmie zapewne ten drobny szczegół. Wystarczy bowiem
zatrudnić jednego obrotnego nauczyciela, który w czterdzieści pięć minut będzie obskakiwał kilkanaście
lekcji. Po prostu genialne!
I choć firmy
szkoleniowe wypuszczają na rynek coraz bardziej innowacyjne propozycje, najciemniej
okazuje się być pod latarnią. W ogóle nie bierze się pod uwagę, że uczeń języka
angielskiego może być jednostką całkiem nieźle rozgarniętą, która, gdyby tylko
dać jej szansę, mogłaby ZROZUMIEĆ anglojęzyczne zjawiska. Zamykanie całej
wiedzy w ściśle poselekcjonowane reguły i zasady odbiera tę możliwości i kończy
się kolejnym strzałem w dziesiątkę...który niestety znowu pada zupełnie obok
tarczy. Niedocenianie myślenia w procesie nauczania skutkuje więc udoskonalaniem
nieskutecznej „pamięciówki”, zbędną nauką akcentu, wprowadzaniem mało znaczących
metodologicznie elementów na margines bądź co bądź – tego samego drillingu. W
efekcie na rynku raz po raz pojawiają się innowacyjne produkty, oferujące
starą, nieefektywną bazę, podaną w nowej oprawie. A to przecież jakby spróbować
niedobrego cukierka, wypluć i takiego wymemłanego zapakować do nowego, ładnego
opakowania. Po czym rozpakować z powrotem, ponownie skosztować i dziwić się, że
wcale lepszy nie jest…
Faktem jest
jednak, że nauczyciele chcą dobrze…tylko wychodzi jak zwykle. Wierzą w
skuteczność tego, co propagują, bo choć może w praktyce najefektywniejsze to
nie jest – nic lepszego sami nie znają. I tak chronią nieświadomie kursanta przed
bliższym zrozumieniem języka, osłaniają przed dostrzeżeniem logiki w gramatycznych
konstrukcjach, strzegą przed ujawnieniem analogii do rodzimej mowy uczonego. I
choć w związku z tym nie rozwijają językowych zdolności klientów, przyczyniają
się bez wątpienia do wzrostu dochodów firmy. Czyli jak to mówią „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”.
Efektem ubocznym praktykowanych metod jest bowiem niezwykle dochodowy biznes m.in.
phrasal verbs, reported speech czy articles, które uczone na pamięć i według
ścisłych zasad, wciąż przyciągają nawet tych samych kursantów. Cóż, w sumie dłuuuugotrwałe
relacje z klientami to w biznesie podstawa. A czyż to nie o angielskim mówi
się, że jest językiem biznesu…?