poniedziałek, 30 stycznia 2012

Niezła PIPA z tej ACTA!

       Lubisz podśpiewywać sobie po prysznicem? To trzymaj się mocno baterii. Tak na wszelki wypadek, jakby Cię próbowali spod niego wytargać. Nucenie w czasie kąpieli ulubionych szlagierów powinno tym samym zostać wpisane na listę sportów ekstremalnych. Na pierwszej pozycji, ze względu na poziom podejmowanego ryzyka. A jeśli sportów ekstremalnych uprawiać nie chcesz, zawsze możesz się oflagować. Albo zrobić coś równie efektywnego, jak atak na rządową stronę, czy zademonstrowanie na ulicy. Najlepiej jednak zaparzyć sobie melisy i zaufać politykom. Oni zapewniają, że ACTA nic nie zmieni. Nic a nic. Tylko ze względu na nieprecyzyjność sformułowań umowy, a nie na zmiany, najbezpieczniej ograniczyć się do sprawdzania godziny na komputerze. Tylko broń Boże tej wiedzy nie rozpowszechniać! I będzie „git majonez”, że tak zaryzykuję sobie internetową panią Basię zacytować. Dopóki jeszcze nie idzie się siedzieć za cudzysłów. 
       Kiedy zima w pełni, rządzący różnych krajów decydują się pomóc przetrwać ją ukochanemu społeczeństwu, rozgrzewając skutecznie mroźną atmosferę. I tak w Stanach Zjednoczonych pojawiają się projekty ustaw PIPA i SOPA. Na wieść o ograniczeniu wymiany informacji na różnych portalach, nałożeniu odpowiedzialności za „nielegalne” treści na dysponentów stron oraz możliwości nieograniczonej kontroli, wszystkim rzeczywiście od razu podskakuje temperatura. W efekcie swoją wdzięczność wyrażają na ulicach. Zimową atmosferę w Polsce natomiast rozgrzewa ACTA. Dla polityków sprawa od początku była jasna. Jeśli Internet ułatwia łamanie praw autorskich, należy go poddać bezwarunkowej kontroli. I nie ma co wnikać w szczegóły, tylko bezgranicznie oddać się niesieniu pomocy kulturze i sztuce! Do tej pory pewny siebie Dominik Skoczek z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, uspokajający nastroje społeczne minister Michał Boni i reszta walecznego niczym mickiewiczowski Konrad rządu uważali, że ACTA nie niesie żadnych zagrożeń dla samych użytkowników Internetu. Nawet jeśli wielu prawników, Fundacja Panoptykon, Fundacja im. Stefana Batorego, rzecznik praw obywatelskich, czy Polskie Towarzystwo Informatyczne nie podzielali tego zdania. Nawet jeśli wszyscy uważali inaczej. Sami przeciwko milionom - iście polska, rodem z romantyzmu postawa! Najważniejsze, że wszyscy wypowiadający się w telewizji politycy byli zgodni. Fakt, że wciąż przewijały się te same twarze, ale widocznie tylko ci mieli coś do powiedzenia. Społeczeństwo wprawdzie zabrało głos, ale nie w formie akceptowalnej. A że akceptowalna nie była żadna… Najpierw zaatakowano rządową stronę internetową, co dla zachowania twarzy trzeba było tłumaczyć „techniczną usterką”. Co to jednak za spięcie musiało być, że zmieniło treść strony, co więcej-na całkiem logiczną! Cuda! Po latach zrozumiałe stają się słowa z anteny stacji Ojca Dyrektora, że „Internet to narzędzie diabła”. Szatan po prostu co jakiś czas siada przed monitorem i surfuje po necie. Figlarz jeden! Po diabelskim ataku społeczeństwo w symbolicznych maskach Vendetty wyszło na ulice. Działania polskiego społeczeństwa zrobiły ogromne wrażenie na europejskich deputowanych. Po polskich niestety wszystko zdawało się spływać jak po kaczkach. Szybko okazało się dlaczego. Marek Migalski publicznie przyznał, że początkowo nie było wiadomo nawet na co głosują. Takie zapracowane biedaki, że nie mieli kiedy poczytać... A jak się z umową zapoznali, głupio było zmieniać zdanie. Tym bardziej, że podpis złożony przez ambasador Polski w Japonii Jadwigę Rodowicz i tak nic nie znaczy! Brakuje tylko, żeby ktoś serialowo dodał: „narodzie polski, to nie jest tak, jak myślisz!”. Nawet Chuck Norris by się pogubił… Ale w polityce o to chodzi. Głosować, głosować, głosować! Nie ma czasu na myślenie, a ten, który się zdarza, lepiej wykorzystać na kreowanie kolejnej afery. Byleby tylko nie poddawać w wątpliwość podjętych już decyzji. Jak się to zdarzyło w Parlamencie Europejskim. Pewnie uznano wtedy, że straszny mięczak z tego Arifa. Dziś polscy politycy zdają się jednak rozważać poparcie tej postawy. Zaczynają uświadamiać sobie, że dowcip: „do tej pory my przeglądaliśmy Internet, teraz on będzie przeglądał nas” dotyczy nie tylko społeczeństwa, ale także ich samych. A to zmienia postać rzeczy. Co innego ciąć gałęzie pod innymi, a co innego tę, na której samemu się siedzi. Choć pewnie im przykro, że plan zdobycia cyberkontroli nad społeczeństwem może spalić na panewce. W końcu nie o samą ochronę prawną chodziło, bo tę gwarantują już m.in.: Konwencja Berneńska, Konwencja Genewska, Traktat WIPO, czy Konwencja Rzymska. Najważniejsze, że prawo to było tworzone wreszcie niezależnie od społeczeństwa. Bez jego natrętnego przeszkadzania. Długa niewiedza obywateli na temat umowy świadczy, że ogromnie się w tym celu musieli nastarać: były pewnie nocne spotkania, głosowania pod biurkiem premiera, przyswojenie podstaw języka migowego. Do tego tak dowolnej interpretacji nie pozostawiał żaden inny dokument. Taka szansa… Politycy zdają się być jak rozdarte sosny….
      Niejeden nienawidzący Kowalskiego Nowak trzyma jeszcze kciuki. Bo przecież nigdy nie było tak łatwo zatruć życia sąsiada, czy pozbyć się konkurencji. Można po prostu uprzejmie donieść, że domniemuje się o popełnieniu przestępstwa. Na podstawie art. 27 ust. 4 odpowiednie instytucje zdobędą dane Kowalskiego i wpadną delikwentowi do domu. Bez obowiązku wysłuchania jego wyjaśnień, co gwarantuje art. 12. ust. 2., działając „bez zbytniej zwłoki”, zastosują środek tymczasowy w postaci zajęcia laptopa. Jeśli po kilku miesiącach okaże się, że żadne przestępstwo jednak nie zaszło, Nowak nie zostanie pociągnięty do odpowiedzialności, bo tylko zgodnie z prawem domniemywał, a Kowalskiemu oddadzą trochę bardziej wyeksploatowany komputer. I ładnie przeproszą.
       Nowak jednak też nie jest bezpieczny. Szczególnie ten wykształcony, bywający na wystawach, koncertach, kupujący regularnie prasę, bo jak pokazują badania, to właśnie on jest najczęściej stojącym na bakier z prawem autorskim przestępcą. Zamieszczając link na portalu społecznościowym do ciekawego artykułu, trudno mu będzie udowodnić, że działanie to jest bezinteresowne. Sam jego wspomniany profil socjo-demograficzny stawia go na przegranej pozycji. Co więcej, ogromna liczba odbiorców wiadomości czyni to zdarzenie działaniem na bliżej nieokreśloną w art. 23 „skalę handlową”.  Jeśli tak właśnie zinterpretuje sytuację dostawca Internetu, zgodnie z art. 8 i 12 ACTA nie tylko ma on prawo, ale wręcz obowiązek przerwać dostęp usługi. I lepiej przerwać niesłusznie, a potem jak gdyby nigdy nic działanie przywrócić, niż narazić się na bycie posądzonym o współudział.
       Generalnie jednak nie ma powodu do paniki. Bo generalnie nic się nie zmieni. Jednak tak generalnie, tak ogólnie i tak nieprecyzyjnie jak sformułowania zapisane w ACTA. Oby przyszłość tego nie pokazała…
       Imponującej wielkości budynek, a w nim kilkadziesiąt słusznej wielkości pomieszczeń. Na korytarzu taki tłok, że trudno się minąć. W jednym z pokoi ludzie ustawiają sobie krzesła niemalże na stopach. Wielu z nich zakrywa twarze, chcąc zachować anonimowość. Zaczyna się… -Nazywam się Michał i od 5 miesięcy nie mam komputera. Wszyscy: -Cześć Michał! -Znalazłem ciekawy artykuł w jednej z gazet i podzieliłem się nim na blogu. Kilka minut później wyważono mi drzwi. Reszty nie pamiętam... -Nazywam się Dominik i zostałem oskarżony o kradzież cudzych słów. Trzech. Wszyscy: -Cześć Dominik! -Użyłem cytatu w jednym z oficjalnych wywiadów i ich autor złożył na mnie doniesienie. Niby wszystko zgodnie z prawem… Czekam na oficjalne postawienie zarzutów… -Nazywam się Jadwiga i za niedługo trafię do więzienia… Wszyscy: -Cześć Jadwiga! -Zamieściłam na portalu społecznościowym swoje zdjęcia z wycieczki po Japonii. Dziś żałuję. Nie dość, że miałam nieopatrznie królika Bugsa na koszulce, to jeszcze zamek w Kumamoto w tle. Grozi mi dożywocie… Zwierzenia przerywa pukanie. Drzwi do pokoju otwierają się i staje w nich mężczyzna. Ze 175 centymetrów wzrostu, około 50 lat. Ciemne okulary i ogromny kapelusz utrudniają identyfikację. Pyta o miejsce w grupie. Głos z lekką wadą wymowy wydaje się znajomy. I taki medialny. –Niestety. Najbliższy wolny termin mamy za 3 lata. Czy chce się Pan zapisać? -Zadzwonię... -odpowiada skonsternowany. Mężczyzna wychodzi pospiesznie z budynku i kieruje się w stronę zaparkowanej nieopodal Toyoty…

poniedziałek, 23 stycznia 2012

To „faceci są jacyś… inni”…

       Cały proces rozpoczyna się w zarodku. Czterdzieści sześć pierwszy raz widzących się chromosomów łączy się w pary. Proces to mało romantyczny, masowy, ale żaden o tym nie myśli. Carpe diem! Wszystko dzieje się tak szybko, że czas pozwala zaledwie na krótką wymianę spojrzeń. Chromosomy od razu podwijają rękawy na swoich długich ramionach i zabierają się do pracy. Niebieskie oczy, ciemne włosy, lekko zadarty nos. Ocierają spływający po czołach pot. Idealnie! Na końcu włącza się ostatnia para genów wraz ze zgrają rozbrykanych hormonów. Towarzystwo tych ostatnich wywiera ogromny wpływ na małego człowieczka. Decydujący, jak pokaże przyszłość. Jedne leniuchują, tłumacząc, że ich regeneracja jest tak samo ważna jak praca pozostałych, inne zaczynają biec w przeciwną stronę, jednak wcale nie dlatego, żeby uniknąć obowiązków. Chcą wykorzystać czas na eksplorację, za co pozostali powinni być dozgonnie wdzięczni. W końcu robią to również dla nich! Nie spotykają jednak zrozumienia. Bez zbędnej wymiany słów dochodzi do rękoczynów. Przyglądająca się wszystkiemu grupa niezaangażowanych w konflikt hormonów otwiera zakłady. Po dziewięciu miesiącach nadchodzi czas rozstrzygnięcia. Na świecie pojawia się przesiąknięty genetycznymi cechami osobnik. Mężczyzna. 
       W pierwszych miesiącach życia jest bardzo podobny do swojej rówieśniczki. Z każdym rokiem różnic przybywa. Trzydzieści lat później kobieta kolejny raz przygotowuje smakowitą kolację, mężczyzna rozgrywa partyjkę pokera. Ona, zmęczona po pracy próbuje ogarnąć pranie, on właśnie ucina sobie drzemkę. Sytuacja zdaje się być bez wyjścia, bo mężczyzna swój pragmatyzm uważa za największą zaletę, którą codziennie starannie pielęgnuje. Tak, pragmatyzm! Mężczyzna nie jest leniwy, ani niedbały, tylko przede wszystkim…praktyczny!
       Kiedy mężczyzna się nie goli, to tylko dlatego, żeby było mu cieplej w twarz. Podobnie z fryzjerem. Chodzi regularnie, ale akurat przez ostatnie tygodnie zaniedbał, żeby nie zmarznąć w głowę. Szczególnie kiedy jest zima! Mężczyzna nie marnuje czasu na zbędne czynności. Po co przykładowo odpinać guziki koszuli, którą się właśnie zakłada, skoro za chwilę trzeba będzie je zapiąć? Co za głupota! Ile czasu można zaoszczędzić dobrze się składając i pchając kończyny oraz głowę w odpowiednie otwory? Nawet jeśli powstaną nowe wyloty-warto. Szybciej przecież kupić raz na jakiś czas nową koszulę niż tysiąc razy przepychać guzik przez dziurkę. W związku ze wspomnianym poszanowaniem czasu mężczyzna nigdy nie spuszcza klapy sedesu. A więc nie dlatego, że zapomina. Bynajmniej. Zachowanie to jest efektem wnikliwych obserwacji i długich przemyśleń.  Po co spuszczać klapę, skoro przy kolejnym korzystaniu znów trzeba ją podnosić? Podobnie z zamykaniem szuflad i szafek, szczególnie kuchennych. Co chwilę sięga się po widelec, talerz, chowa garnek, wyciąga patelnię. Nie dość, że zostawiając wszystko otwarte można zaoszczędzić parę ładnych godzin życia, to jeszcze prowadnice i zawiasy mniej się eksploatują. Tylko na głowę trzeba uważać. Gdyby tak nie wiało zimnem z kuchni to nawet lodówkę praktyczniej by było zostawiać otwartą.
       Pragmatyczne podejście to podstawa. Kobieta tego nie docenia. Zamiast słowa pochwały stać ją jedynie na rozpętanie kolejnej awantury, kiedy potyka się o przeciągnięty przez pokój kabel. Co za ignorancja! Zębów przecież nie wybiła, a rozwinięty kabel pozwala zaoszczędzić czas, który byłby potrzebny na jego podłączenie. Logiczne przecież. Wprawdzie sprzęt znajdujący się na końcu przewodu nie był używany od miesiąca, ale najważniejsza jest świadomość, że w każdym momencie ma się wybór. Kobieta nie tylko nie docenia, ale zdaje się być rozdrażniona męską pomysłowością. Nawet jeśli ewidentnie chce się jej pomóc. Wciąż ma pretensje o zostawione przy łóżku skarpetki i inne części garderoby, a przecież to wszystko dla niej! Mężczyzna nie wrzuca ubrań bezmyślnie do kosza na pranie, ale przejrzyście rozkłada na podłodze, ułatwiając kobiecie późniejszą segregację. Ona jednak nigdy nie przyzna, że facet ułatwia jej życie. Konsekwentnie krzyczy i spuszcza klapę od sedesu, zbiera skarpetki, chowa kable. Mężczyzna patrzy beztrosko z kanapy jak biedaczka marnuje sobie życie. Ach ta kobieca duma…  
       Kiedy wieczorem kobieta kończy się manifestować swój upór, siada razem z mężczyzną przed telewizorem. On standardowo zgarnia pilota. Od wczoraj mają satelitę, czyli ponad sto kanałów do oglądania. Zaczynają przegląd. Pierwszy, drugi, trzeci… Kawałek nogi, pół zdania, kilka słów ulubionego aktora, piętnaście sekund wiadomości. Kobieta prosi w końcu, żeby zatrzymał. Na ekranie widać rozbrykane małpy. Oglądają kilka minut i kiedy reporter zbiera się do spuentowania przedstawionej sytuacji, operator pilota informuje, że czas „lecieć dalej”. I leci, zanim kobieta zdąży się odezwać. Wypatrują kolejnego interesującego programu. Jest! Mężczyzna zatrzymuje. Wygląda na dobrą komedię. Dobrą, ale znowu bez przesady. Po dłuższej chwili facet kieruje pilota w stronę telewizora. I znów cyka. Cyka. Zatrzymuje. Kobieta zaczyna wczuwać się w kolejny film, jednak przerywa go nowa fala cykania. Cyk, cyk, cyk. I tak dziesięć minut, piętnaście, pół godziny. Z dołu do góry i z góry na dół, co drugi kanał, co trzeci i znów po kolei. Sfrustrowana kobieta rzuca się na pilota. Czujny mężczyzna w porę reaguje. Nie rozumie tego braku wdzięczności. Przecież tylko ignorant ogląda jeden kanał dłużej niż kilka minut! On nie jest ignorantem i nie pozwoli, żeby ominęło ich cokolwiek z innego kanału! Jakby się zastanowić to ta troska jest przecież nawet romantyczna! Po chwili wpada kumpel, któremu mężczyzna obiecał wczoraj „dać się przejechać po kanałach”. Gość zachłannie łapie pilota i zaczyna cykać. Obaj siedzą wgapieni w ciągle zmieniający się obraz. Są dumni, czując jak maksymalnie wykorzystują czas. Po godzinie znajdują mecz, co przykuwa ich do wybranego kanału na dłużej. Jednak samo kibicowanie ich nie satysfakcjonuje. Można przecież wykorzystać ten czas także na pielęgnowanie instynktu gracza i wznieść się na wyżyny przeżywanych emocji. Jednym słowem-trzeba się koniecznie założyć! Jak zwykle zresztą. Inaczej mecz jest nudny, a kibicowanie nie ma sensu. Zdawać by się mogło, że życie bez zakładów nie ma sensu… Rzucają więc na stół kilka banknotów i tłumaczą zdziwionej kobiecie, że w ten sposób spędzają produktywnie czas na przyjemności, emocjonalnym rozwoju i swoistym zarabianiu równocześnie. Kobieta nie wygląda na przekonaną. Skupia się na rozdziawionych ustach, z których raz po raz wydobywa się zwierzęcy okrzyk to zawodu, to tryumfu. O nic więcej nie pyta.
       Bo faceci są ewidentnie jacyś inni. Jak głosi zresztą kosmiczna teoria. Z Marsa czy z Jowisza-Obcy jak byk! Bo jak to jest, że lenistwo może być praktycznością, niedbałość-oszczędnością czasu, a telewizyjne ADHD-rozwijaniem horyzontów? Kiedy z bliżej nieokreślonych powodów, zwanych potocznie stanem zakochania, kobieta decydowała się na wspólne życie, nie podejrzewała się o masochizm. A może kierowały nią troska, współczucie i chęć pomocy? Kobieta spogląda w gwiazdy i zatapia się w rozmyślaniach, a zmęczone chwilowo buzowaniem hormony uśmiechają się przebiegle…

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Ukochane święta, czyli pamiętnika domowego kota ciąg dalszy...


       Jak ja lubię święta! Uwielbiam drzewko, pod jakim wprawdzie niewygodnie załatwić swoje potrzeby, ale za to którego igły świetnie usuwają resztki karmy spomiędzy zębów. Uwielbiam prezenty, nawet jeśli żaden nie jest dla mnie. Uwielbiam, kiedy wszystko się świeci, błyszczy, mruga! Wszystko w święta jest stworzone jakby specjalnie z myślą o mnie. Nawet kocia muzyka niezmiennie niesie się z radio i telewizji. Wyciągam się na ulubionej poduszce, przeciągam jedną łapę, drugą, prawą tylnią, lewą przednią. Po raz kolejny doceniam, że nie jestem stonogą. Szczerzę kły do przyniesionego już pudełka z bombkami i kilku rolek papieru do pakowania. Zabawa pewnie jak co roku będzie przednia!    
        Na razie siedzę w domu sam. Właściciele zaliczają ostatnie przedświąteczne wyjście. Mógłbym trochę poszaleć pod ich nieobecność, ale zbieram siły na jutro. Grunt to dobra taktyka. Najpierw uśpić czujność, a w najmniej nieoczekiwanym momencie-zaatakować! Także poudaję jeszcze słodziaka, a jutro sobie odbiję. Zasypiam. Budzi mnie przekręcany w zamku klucz. Do mieszkania wchodzi Pani z jakąś kobietą. Idą do kuchni. Co ja widzę! Nie zamykają drzwi wyjściowych! Rozglądam się. Nikt nie widzi. W celu bardziej efektywnego startu przebieram nogami w miejscu, tak że żwirek wysypany z kuwety rozpryskuje się spod łap na wszystkie strony. Niczym dawna szalona krowa z głównego wydania wiadomości biegam po korytarzu, gonię własny ogon, wskakuję na parapet. Stopniowo jednak opadam z sił i zaczynam nasłuchiwać swojego imienia. Cisza. Czekam jeszcze chwilę. Dalej nic. No cóż, trzeba będzie schować dumę do kieszeni, a raczej pod futro i wrócić do domu z własnej woli. Ale co ja widzę…Podchodzę do drzwi…Zamknięte! Podskakuję do klamki, potem do dzwonka. Wszystko za wysoko! W oczach stają mi prawdziwe łzy. Czekam 10 minut, 15, pół godziny. Tyłek mi przemarza od zimnych kafelek. Wstaję. Snuję się po korytarzu szukając jakiegoś legowiska. W jednych z drzwi dostrzegam niewielką szparę. Spłaszczam się do wymaganych rozmiarów i ląduję w środku. Wtulam się w dużego, zakurzonego misia z urwanym okiem. Normanie jestem bardziej wymagający, ale w tej sytuacji… Sami rozumiecie. Rano budzi mnie głos Pana. Na szczęście nie Boga. Spoglądam na niego nieufnie. Zachęca mnie, żebym wyszedł. Więc jednak mnie kocha! Ale nie, nie pokażę, że się cieszę. W końcu mnie zostawił. Burak! Niech się teraz stara. Przynosi mi pięknie pachnącą karmę, potem świeżego kotleta, kawałek kurczaka. Jestem niewzruszony. Wymiękam dopiero przy indyku. Właściciele zgniatają mnie, naciągają, miętoszą. No tak, jak mnie wczoraj nie zgubili to mnie teraz przypadkowo zamordują. Kiedy pieszczoty się kończą, ja w dalszym ciągu obrażony wpatruję się w podłogę. Niech zjedzą ich wyrzuty sumienia! W tym momencie Pan wnosi do mieszkania drzewko… On to ma gest! Wystarczyłyby przecież kwiaty! Oczywiście przyjmuję prezent i wybaczam wszystko.
       Towarzyszę choince aż do salonu. Właściciele otwierają pudełko z ozdobami, a mi od intensywności blasku zapiera dech w piersiach. Jak wtedy, gdy po raz pierwszy zobaczyłem swe odbicie w lustrze. W tym hipnotycznym stanie kładę się na kanapie i obserwuję. Kiedy drzewko jest już ubrane, a właściciele wychodzą z pokoju, podchodzę do niego. Ten zapach… Tak się rok temu nawdychałem, że uciekałem przed goniącym mnie kapciem. Podchodzę do czerwonej, błyszczącej bombki i marzę, aby poturlać ją po mieszkaniu. Pozornie żaden problem-przecież dyskrecja to moje drugie imię. Skradam się więc pomalutku i…pac ją łapą. Nie spada. Więc jeszcze raz, i jeszcze jeden. Może zmienić cel na srebrny dzwoneczek? A może wdrapać się na gałąź, aby poprawić kąt uderzenia? Pac, pac…drzewko się zachwiało. Słyszę, że ktoś się zbliża do pokoju. Próbuję zeskoczyć, ale łapa wplątuje mi się o łańcuch. Ciągnę więc, okrążam drzewko, szarpię, próbuję przegryźć. W końcu udaje mi się wyrwać i zrzucić jednocześnie kilka bombek. Jedna nawet się nie tłucze. Najdyskretniej to chyba nie było. A do tego prawie rozebrałem drzewko… Niewiele się więc namyślając biegnę ile sił w kopytach… Odbijam się jednak od nóg Pani, która coś krzyczy i wywija gwałtownie rękami. Chcę wierzyć, że to jakiś nowy styl tańca. Na wszelki wypadek, gdybym jednak się mylił, przeciskam się między nogami i robię zgrabny wślizg pod łóżko. Ma się te kocie ruchy! Z nudów próbuję nawiązać kontakt z poznanymi pod łóżkiem kotami. Słyszałem jak właściciele tak je nazywają, więc nie chciałem ich dyskredytować ze względu na wygląd. Każdemu trzeba dać szansę. Może mają ciekawą osobowość? Ruszam łapą jeden puszek, potem drugi. Wyraźnie mnie ignorują. Nie to nie! Zasypiam.
    Ze snu wyrywa mnie szeleszczenie papierów. Zaglądam do salonu. Pani już uśmiecha się do mnie, więc chyba jej przeszło. Wyciągam się na kanapie i przyjmuję moją ulubioną, budzącą zazdrość pozycję litery „U”. Udaję, że zasypiam, ale jednym okiem kontroluję sytuację. Patrzę na te wstążeczki, taśmy, kokardki… Wstaję. Że niby przechodzę tylko między prezentami. Jak na kota przystało chodzę w końcu swoimi drogami! Mijając ostatni prezent łapię w pysk kokardkę. Mam, mam! Biegnę niczym koń wyścigowy, jednak w ostatniej chwili, łapiąc oddech, wypuszczam zdobycz. Wracam do salonu jak gdyby nigdy nic. Pani coś tam krzyczy, więc udaję skruchę i robią rundkę wkoło pokoju. Dostrzegam kupkę gotowych paczek i… muszę się po nich przejść. Bez zastanowienia wskakuję, upajam się szelestem, nurkuję w nie, ciągnę wstążeczki…i chowam się pod jednym z prezentów. Oj, chyba mnie widać! Spuszczę jeszcze głowę i zamknę oczy. Otwieram jedno oko, żeby się nie zdemaskować. Niestety. Wiedziałem, że lepiej trzymać zamknięte! Pani bierze mnie za futro, ja jeszcze ostatkiem sił łapię za kokardkę. Jak przegrywać to z klasą! Pozostałą część dnia spędzam przy kuwecie. Ale z kokardką. 
       Wieczorem szykuje się gotowanie. Ostatnia przedświąteczna kolacja. Na kaloryferze dostrzegam kurczaka. Nie wiem po co go ogrzewają. Myślę, że z tego odmrożenia nie można go już odratować. Hmm… Podobno najważniejsze to, co ma się w środku. Więc może by coś przekąsić? Kładę się koło kaloryfera, że niby nic. Że niby ciepło. Pani rzuca mi podejrzliwe spojrzenie. Tuttu ruttu tu. Przecież tylko sobie leżę. Po chwili próbuję dyskretnie podejść. Odskakuję gwałtownie słysząc swoje imię. Nie zrażam się jednak. Próbuję znowu. I znowu. I znowu. Pani jest czujna. No nic. Poczekam. Pieczony też jest pyszny. W końcu kolacja gotowa. Przechodzę koło talerza z mięsem, że niby nic i kiedy nikt się nie spodziewa… porywam smakowicie wyglądający kawałek. Wszystkie pokoje pozamykane, ciągnę więc zdobycz za wielki wazon. Nikt mnie nie zauważa. Siedzę sobie cichutko i kiedy pani chce wrócić do kolacji…na nosku ląduje mi kłaczek. Aaaaaapsik! Pani się odwraca. Próbuję jeszcze uciekać, ale po raz kolejny odbijam się od jej nóg. Jeszcze kilka takich akcji i będę wyglądał jak mops. Z całym szacunkiem do mopsów oczywiście. Rozważam przez sekundę, czy nie udawać, że zdechłem. Nie zdążyłem się zdecydować.
       Wszystko wskazuje na to, że cierpliwość Pani się skończyła. Dziś i tak wyjątkowo długo wytrzymała.  Znów siedzę zamknięty, ale nie żałuję. Bombeczki, prezenty i ten smak kurczaczka... Dzień mimo wszystko zaliczam do udanych. Przyciągam do siebie błyszczącą wstążkę i oblizuję się szczęśliwy dookoła głowy. 
Jak ja uwielbiam święta!

wtorek, 10 stycznia 2012

Na szczęście dla wielu kierowców... wszystkie mają nerwy ze stali

       Nigdy nie byłem taki szybki. Po prostu wiatr w lusterkach. Wchodzę sprawnie w pierwszy zakręt, potem w drugi. Mijam kolejnych rywali. Przyspieszam. Jadę coraz prędzej i prędzej…Zdezorientowana wskazówka licznika w szaleńczym tempie zaczyna kręcić się wokół własnej osi. Ostatnia prosta. Ferrari i Porsche zostają z tyłu. Do mety ostatnie 500 metrów…Już widzę swoje zdjęcie na pierwszych stronach magazynów samochodowych, propozycje zostania twarzą najlepszych myjni i lecące na mnie w konsekwencji najnowsze modele skody… Publiczność szaleje! Brawa, brawa, brawa... No co jest? Gdzie ten aplauz? Aaaa… Czuję kłucie w boku. Centralnie w dziurce. Otwieram oczy. W witrynie sklepowej widzę małe, bordowe seicento. No to powyścigowane. Znów jestem miejskim, poobijanym samochodzikiem, z włoskim temperamentem tłumionych w 899 cm3. Czy może być coś gorszego?  Za kierownicą pojawia się znajoma blondyna. Cofam poprzednie pytanie. Szybka zmiana obuwia i wprawny rzut kolejnej pary na tylne siedzenie. Na czas podróży wybrane zostają złote klapki na 10-centymetrowym koturnie. Nigdy wprawdzie nie wiadomo gdzie gaz, hamulec, czy sprzęgło oraz co w danym momencie uda się przydepnąć. I czy cokolwiek. Ale grunt to się prezentować. Nie tracę jednak nadziei. Mając świadomość, że w końcu nawet i szympans nauczy się jeździć, staram się nie tracić nadziei. Ambicje blondyny nie kończą się przecież na tym, że pojazd porusza się we właściwym kierunku, satysfakcjonującą przynajmniej ilość razy i dociera do celu. Chyba. Póki co powinna jednak przemieszczać się tramwajem. Jako pasażer oczywiście. Ostatnio czułem się delikatnie mówiąc mało komfortowo jeżdżąc po targowisku z czyimś stanowiskiem pracy na masce. Jego właściciel również. Najpierw myślałem, że mimo zaistniałej sytuacji uparcie próbuje coś sprzedać. W końcu walczy się dziś o każdego klienta. Takie czasy. Biegł obok nas aż do domu i dopiero pod klatką…udało mu się odczepić od lusterka. Ze wstydu odpadł mi ostatni kołpak.
       Trudno jeździć z takimi wspomnieniami i perspektywą kolejnych strat. Może jednak tym razem pojedziemy do SPA, na ulubioną myjnię? Dla takiego relaksu warto zacisnąć zębnik.  Ja tak uwielbiam bicze wodne! Kiedy więc kluczyk w stacyjce przekręca się, mój silnik drży z podniecenia. Otwieram oczy. I jadę jadę jadę…ble. Ciemność widzę ciemność. Kolejna próba odpalenia. Jadę jadę jadę…ble. Znów mdleję. Po kilku minutach ruszamy, na samym sprzęgle, wolniutko… Nawet nie oddycham. Jedynka, dwójka, mijam idącą chodnikiem staruszkę. Naprawdę jadę! I niech mi ktoś powie, że cuda się nie zdarzają!
Po chwili zaczyna mi latać lewa powieka. Tym razem wyjątkowo nie na tle nerwowym. Wygląda na to, że będziemy skręcać. Na horyzoncie widać jakiś samochód. Czekamy. Za nami ustawiają się kolejne pojazdy. Blokujemy cały pas. Zaczynają trąbić. Wyczekiwany samochód po kilkunastu sekundach przejeżdża, my wciąż jednak stoimy. Zasada grzeczności. Bo a nuż jeszcze ktoś zdecyduje się przejechać? Sytuacja prowokuje wymianę niecenzuralnych słów z jednym z kierowców, co ewidentnie napawa blondynę dumą. Nikt przecież nie ma takiego brania na drodze jak ona. Nawet kobiety prowadzące tzw. „przydrożne punkty masażu drogowego”. Raz nawet trafiła na takiego desperata, któremu tak zależało na zawarciu znajomości, że specjalnie podstawił się na skrzyżowaniu. Zatrzymał się za wszystkimi na czerwonym świetle. Szalony! Próbował ją potem zatrzymać, gdy zignorowała zajście. Nawet walnął kilka razy w szybę. Jeszcze chyba nigdy nie byłem tak czerwony ze wstydu. Blondyna tylko uśmiechała się dumnie, że jest niewzruszona na takie próby podrywu. Tak się rozkleiłem przez tą sytuację, że trudno było nadążyć z uzupełnianiem płynów.  Mało się nie odwodniłem. Pomimo rehabilitacji w pobliskim warsztacie do dziś pocę się w nerwach jak cysterna.
      Po raz kolejny nabieramy prędkości. Wyprzedzamy najlepsze marki. Wprawdzie wszystkie zaparkowane, ale sztuka jest sztuka. Dojeżdżamy do skrzyżowana, jednak wcale nie zwalniamy. Blondyna znów myli pedały. Przyspiesza. O Mechaniku! Jestem za młody żeby oddać swoje części! W ostatniej chwili wyhamowuje. Wpadamy w korek. W odległości 20 metrów widzę zielone. Tak blisko, a tak daleko. Wszyscy stoją, a przecież bardziej zielone nie będzie. Blondyna uznaje to za odpowiedni moment na śniadanie. Wyciąga z torebki kanapkę. Zaczyna jeść. Próbuje opanować wypadające z niej pomidory i wylewający się ketchup. Nie udaje się to już jednak na zielonym świetle. Znów zapala się czerwone. Na następnej zmianie świateł jest już szansa przejechać, ale blondyna z podniecenia i radości w nieskoordynowany sposób wciska wszystkie pedały. Mdleję. I znów odzyskuję przytomność. Krztuszę się, dostaję czkawki. I znów brak mi powietrza. Może powinienem mniej palić? W końcu znów widzę zielone, zaczynam piszczeć do niego rozpaczliwie jak guma na drifcie. Czuję jak ze złości wzrasta mi temperatura w chłodnicy. Jeszcze trochę i zejdę na zawał silnika. Do tego te wszystkie wgapione we mnie żarówki. Toyota na przemian zerka to na mnie, to na stojący w pobliżu fotoradar i zastanawia się, jak tu zrobić choć jedno zdjęcie, wypacykowane punto drwi przy okazji z braku wosku, mercedes wyśmiewa kieszonkowe gabaryty, BMW oddaje kilka złowieszczych strzałów z rury, a dojeżdżający do skrzyżowania polonez trąbi, że „Polska dla Polaków”. Tylko wyluzowana stara wołga radzi olać wszystko i „walnąć sobie w gaźnik”. Proszę Państwa, trochę zrozumienia. Zobaczcie kto mnie prowadzi! Ich reflektory oświetlają biuściastą kobietę. Blondynkę. Maluje właśnie usta.  Kierowcy zaczynają wymachiwać rękami. Ona, widząc kolejne zainteresowanie, wyuczonym już gestem poprawia włosy. Towarzysze trąbią w końcu ze współczuciem. Wciąż stoimy. Nie wiem, czy większą kompromitacją jest cała sytuacja, czy to, że maluch polecił mi swojego terapeutę. Znów zielone! Jeszcze tylko znaleźć bieg. Ciepło, ciepło… Eureka! Kto by pomyślał, że jedynka wciąż w tym samym miejscu! Pomimo odkrycia, wciąż stoimy. Przez zaciągnięty hamulec nie mogę się ruszyć. A ona mój ręczny ciągnie, naciska, naciska, ciągnie…wychwytuję moment luzu i wyrywam do przodu. Desperacja zawsze dodaje mi kilka koni.
       W końcu dojeżdżamy na miejsce. Nie jest to SPA, ale w tym momencie najważniejsze, że koniec trasy. Parkujemy. Na placu stoi tylko jeden samochód. Stanowczo za duży wybór wolnych miejsc. Kiedy blondyna decyduje się już na jedno z nich, brak jej punktu odniesienia. Wciąż więc poprawia. I odkręca, i prostuje i podciąga. Przód, tył, przód, tył, ałłłłłł! Drzewo! Biorąc pod uwagę, że na miejscu parkingowym mieszczę się nawet w poprzek, blondyna naprawdę ma talent. Wysiada zniechęcona, ogląda nowe wgniecenie i wzdycha ciężko, że mną to się nie da jeździć. I że kosiarka jest zwrotniejsza. A odkurzacz szybszy. Odwraca się na pięcie i odchodzi. A ja jej zazdroszczę. Bo nie raz moje 39 ambitnych koni chciałoby ją tak zostawić. Na środku drogi. Kiedy po raz kolejny szuka jedynki. Zamienić na odkurzacz, gdy myli kierunkowskaz z wycieraczką. Oddać za kosiarkę. Niestety. To wciąż nie samochód dokonuje wyboru. Godzi się jednak z losem, bo ma nerwy ze stali…

Trudny jest żywot gwiazdy…



       Całkiem świeży, najwyżej 3-dniowy kawałek wieprzowinki. I kawałek drobiu, miejscami zmieniającego kolor i zapach, gdzieniegdzie jednak naprawdę smacznego. Mojego ulubionego. Choć właściwie „wszystkie są pyszne”, jak to mawiał osiedlowy pijaczek, w pobliskim sklepie monopolowym.  Po uroczystym obiedzie, w pełny zadowoleni idziemy na spacer. Wyjątkowa z nas ekipa- jeden rudy z oberwanych uchem, drugi odrażająco nieurodziwy, trzeci wydający wyjątkowo nieprzyjemny swąd. Mijamy sklepowe wystawy, gonimy miastowe szczury, obserwujemy zdezorientowanych naszymi harcami przechodniów. Już biorę oddech, by skomentować minę wyjątkowo zaciekawionego nami staruszka…aż nagle wzdrygam się koło kominka z niekontrolowanym miauknięciem. Wspomnienie towarzystwa pospolitych dachowców i własnej przeciętności jeży mi sierść nawet na nosie. Wyrównuję oddech. Całkowity przypadek sprawił, że moja wyjątkowość nie zginęła gdzieś na ulicy, w trakcie idiotycznych zabaw z czworonożnym drobnomieszczaństwem. Niepozornie wyglądająca kobieta, obecnie moja właścicielka, była zapewne łowcą talentów. Cóż za wyczucie!  
        „Top Model” pomogło mi do końca odkryć siebie. Brak tego programu oznaczałby ogromną stratę dla świata. Dżoana Krupa jest niesamowita! Dzięki niej wiem, że to ja powinienem być twarzą Whiskasa! Mam piękny pysk, jędrne ciało, muskularne łapy. Idealny materiał na modela! Tak więc postanowiłem ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć. Na początek seksowny chód. Ze względu na brak wybiegu wykorzystuję każde, nadające się miejsce. Droga do sławy nie jest łatwa. Właściciele nie mogą znieść mojego pięknego widoku na stole, desce do prasowania, kuchennym blacie. Nie radzą sobie z zazdrością, siedzę więc wciąż w żenująco małym, plastikowym więzieniu i znoszę wodne strzały z równie żenującego spryskiwacza. Myślą, że mnie zniechęcą? Niedoczekanie! Prędzej kupię sobie rurkę, gogle, a nawet nauczę się pływać! I to „żabką”!
       Po przerwanych dziś po raz kolejny próbach chodu po wybiegu postanawiam zregenerować siły. Bycie gwiazdą jest niezwykle męczące. Łóżka z baldachimem wciąż nie widzę, decyduję się więc na kupkę bielizny. Świeżo wypranej oczywiście. Przyjmuję wygodną pozycję i odpływam… Kiedy na horyzoncie ukazuje się Jerry, robi mi się mokro. Pomimo kupy sierści na twarzy czuję, jak się rumienię. Wrażenie, że się unoszę potęguje konsternacje i wstyd. Niewyjaśnione turbulencje otwierają mi oczy. Ja lewituję! Euforia jest jednak nadzwyczaj krótka. Szybko spostrzegam, że wiszę nad ziemią dzięki ręce, na której końcu znajduje się… moja pani. Widzę na zmianę- jej rozgrzaną do czerwoności twarz i kilkudziurkowy wylot spryskiwacza. Wszystko dzieje się tak szybko, że świadomość sytuacji odzyskuję dopiero za kratami. Próbując zrozumieć przyczynę zamieszania analizuję kilka ostatnich minut. Dochodzę do wniosku, że pewnie dla mnie przygotowano leżące obok bielizny jedwabne koszule. Wzruszenie ciśnie mi łzy do oczu na myśl, że może właściciele zaczynają dostrzegać mój gwiazdorski potencjał…
       Po godzinie tracę złudzenia, choć zostaję wypuszczony. Jakby mi łaskę robili, a to przecież oni mają to niekwestionowane szczęście cieszenia się moim widokiem. Dostaję w końcu obiad. Oczywiście znów w tej wieśniackiej, metalowej misce. Pełen nadziei zaglądam do wnętrza. Znowu ryba oceaniczna w sosie beszamelowym ze szpinakiem. Zjadam z nieukrywanym zawodem. Ile razy w roku można jeść to samo? Cóż, „jak się pies wypości to zje i ości”, kot też, więc chowam dumę do kieszeni i przystępuję do konsumpcji. Pochylam się nad jednym z naczyń, chcąc zacząć od łyka orzeźwiającego płynu, jednak znajduję w nim tylko własne odbicie. Widok, nie ukrywam, wspaniały, ale raczej rozpalający pragnienie niż je gaszący. W końcu wypraszam miauczeniem wodę i próbuję wymazać z pamięci banalny w pomyśle i smaku posiłek.
      Na koniec dnia rozglądam się w poszukiwaniu ambitnej rozrywki. Mysz na sprężynie i piłka na sznurku, przytwierdzone do słomkowego podestu, metalowa kulka z myszą w środku, ale już bez myszy, dzwoniąca piłka- aż nie wiem co wybrać. Żenada. Wymemłany „mały głód”, kuszący naga klatą wydaje się po raz kolejny jedynym sensownym towarzystwem. Brak luksusów i rozrywek na jakie zasługuję sprawia, że tracę na chwilę pewność siebie i popadam w egzystencjalną zadumę. Czy oby na pewno jestem gwiazdą? Spoglądam na żółtego towarzysza. Refleksja mija. W pełnym uwielbienia wytrzeszczu oczu odnajduję oczywistą odpowiedź. 


Z pamiętnika domowego kota



       Przewietrzone futerko, błyszcząca, zaczesana z włosem sierść, świeżo wylizane białe skarpetki. Mucha nie siada, dosłownie i w przenośni. Maksymalne sprężenie, pierś do przodu i…grzeczniutki spacer po pokoju, połaszenie się, w końcu broń ostateczna i niezawodna- głębokie spojrzenie w oczy gościa. Ćwiczenie tej umiejętności rozpoczęło się zaraz po obejrzeniu drugiej części „Shreka”, kiedy to czworonożny bohater pokazał jak skutecznie osiągnąć każdy cel. Świat zwierząt i ludzi nic się w tej kwestii nie różnią- grunt to umieć się sprzedać. Udaje się! Biorą! Zaczyna się wieczna zabawa, głaskanie i pyszne obiadki!
       Przekraczam raźnie próg nowego domu. Zaraz za drzwiami widzę przygotowaną dla mnie kuwetę. Radość opada. Miednica o średnicy 20 centymetrów. Miseczka. Dowiaduję się, że to okres przejściowy. Dam radę. Przymierzam się, pełna koncentracja. Prawa tylnia łapa trochę w lewo, przednia lewa centymetr w przód dla utrzymania równowagi i… -„Jaki on słodki! Zobacz, zobacz!”-…słyszę nagle za plecami. Chyba żart. Odwracam niechętnie głowę. Nowi właściciele rozpływają się nad widokiem próbującego zaspokoić fizjologiczne, niezbyt estetyczne w zapachu i wyglądzie potrzeby kota. Przerażeniem napawa mnie myśl, że ludzie to istoty inteligentniejsze ode mnie. Przynajmniej według badań. Nagle dostrzegam czerwoną kropkę. Pan wychodzi z propozycją zabawy. Wybaczam wcześniejsze faux pas i rzucam się w pogoń za czerwonym punktem. Prawo lewo prawo lewo prawo lewo. I dookoła. I jeszcze raz. I skok na ścianę. Po 15 minutach przyglądam się spod łóżka wołowince, którą jadłem na śniadanie. Nie wygląda już tak apetycznie. Czerwony ze złości Pan wyzywa mnie od zarzygańców. Mam nadzieję, że mnie nie odda. W końcu kocha się na dobre i złe.
       Dziś wizyta u weterynarza. Jestem przerażony, ale jednocześnie dumny. Powszechnie wiadomo, że mężczyźni boją się dentysty. Weterynarz, dentysta- co za różnica. Męski strach przed lekarzem sprawia, że czuję się co najmniej jak tygrys. Idzie lekarka. Niezła babka- blondyna o pięknych, dużych…oczach. Właścicielka wnosi mnie do gabinetu. Upokarzające. Prężę się próbując zachować pysk. „Ale ma ładne jajeczka!”- zachwyca się nagle pani doktor. Przypomina mi, że jestem 6-miesięcznym kotkiem. Na dziś potygrysowane.  
        Z dnia na dzień zainteresowanie moją obecnością słabnie. Nikt się ze mną nie bawi. Zdesperowany decyduję się na własną łapę pobiegać trochę po domu. Dla utrzymania formy. Cieszę się i dziwię równocześnie, że ignorująca mnie ostatnio Pani towarzyszy mi od pierwszego biegu. Prowadzę wytrwale cały trening. Skok na parapet, slalom między kwiatkami, nur do kosza na śmieci i szybka przekąska w biegu.  Pani nie nadąża. Kiedy podczas kolejnego treningu zostaję złapany i zamknięty w kontenerze, dociera do mnie, że cel biegów właścicielki był zupełnie inny niż mój. Bywa.
         Nudzi mi się. Właściciele coraz bardziej zajęci, zabiegani. Niby mnie widują, ale jestem prawie pewien, że biorą mnie za bardziej zaawansowane stadium jednej z wielu kupek kurzu, jakie zgromadziły się w mieszkaniu. Taką co już chodzi i miauczy. Wiem, poliżę sobie stopy. Po kilku minutach dostrzegam w kącie nową, kuszącą zabawkę. Idę w stronę efektownej palmy i…spotykając złowieszcze spojrzenie Pani odbijam w lewo. Spryciarz ze mnie. Odczekuję chwilę i ponownie próbuję. Kolejne wymowne spojrzenie właścicielki zmusza mnie do namiętnego wąchania śmierdzącej rośliny. Że niby miłośnik przyrody ze mnie. Pani nie daje się nabrać i znów trafiam za kratki. Resztę dnia spędzam w kontenerze.
       W głowie kłębi mi się tysiące myśli. Ludzie chcą, żeby czworonożny wybraniec był ładną, żywą zabawką, która siedzi grzecznie w kącie i dobrze wygląda. Kiedy okazuje się, że pupil nie pasuje do tego obrazka, przestaje być pupilem. Proste. Zwierzak ma robić to, co chcą właściciele. I tylko wtedy, kiedy mają na to ochotę. Skandal! Nie dam zrobić z siebie tamagoczi! Omijam kuwetę z ostentacyjnym miauknięciem i przyjmuję odpowiednią pozycję nad nowym butem właścicielki. Pewny swoich racji, olewam wszystko.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Trochę techniki i się człowiek gubi...


     Spokojny, piątkowy wieczór. Ciepła kąpiel, odprężająca muzyka, kilka zapachowych świeczek. Zasłużony relaks po ciężkim tygodniu pracy i co się z tym wiąże- idealny wprost moment na babską rozmowę. Rozkładam się w gęstej, pękającej pianie, z szerokim, niekontrolowanym uśmiechem biorę do ręki różowe cudo, wybieram numer i…mało mnie nie podtapia. Ku mojemu przerażeniu dotykowy ekran nie reaguje. Próbuję dalej. Im dłużej nie potrafię zmusić go do posłuszeństwa, tym bardziej rozpiera mnie chęć pogadania, wymiany najnowszych plotek, zupełnie bez powodu i bez celu. Naturalna podobno chęć każdej kobiety, a z naturą nie ma co walczyć. Więc nie walczę. Co więcej- mimo nieukrywanego zmęczenia słuchaczy całkiem  mi z nią dobrze. Zdesperowana chęcią rozmowy, walczę dalej. Poddaję się dopiero po kilkunastu minutach. Plany na odprężający wieczór biorą w łeb. Przygnębiona wychodzę z wanny i ociekając wodą sunę prosto do łóżka. Z niecierpliwością oczekuję poranka i otwarcia pierwszego serwisu.
        Budka na środku marketu nie wzbudza zaufania, ale jak to mówią „darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda”. Jest, więc korzystam. Oddaję telefon w ręce fachowców, którzy informują mnie, o czasie naprawy. Tydzień. Potem jednak dochodzi kolejny i kolejny, następnie jeszcze kilka dni. Nie uzyskuję żadnych informacji, bo wciąż obsługuje mnie inna osoba, dla której sprawa jest zupełnie nieznana. Ile jednak osób może pracować w takiej budce? W końcu zaczynają się powtarzać. Pierwsza rozmowa prowadzona pod znakiem „ręka noga mózg na ścianie” kończy się informacyjnym sukcesem. Okazuje się, że brakuje różowej części. Chcę więc taką, jaka jest. Niestety. Prawdziwi profesjonaliści nie pozwolą, żeby klient musiał decydować się na inny kolor. Nawet jeśli chce. Umawiam się więc na konkretny termin z żądaniem telefonu, bez względu na jego stan. Do tego czasu proszę o przysługujący mi telefon zastępczy, w celu utrzymania kontaktu z serwisem. Do wyboru mam dwa: jeden z niedziałającym głośnikiem, drugi, który nie chce się włączyć. Ale sprzedawca zapewnia, że „generalnie to on działa”. Stoję przed jednym z najtrudniejszych wyborów w moim życiu. Nie mogąc udźwignąć sytuacji, wychodzę z niczym.
        Wracam do punktu w umówiony dzień, ale okazuje się, że na próżno. Co więcej, to wyłącznie moja wina. Serwisanci chcieli mnie uprzedzić, ale „nie było ze mną żadnego kontaktu”. Co za ironia losu. Czerwona ze złości patrzę na lichą budkę, która zawaliłaby się przy mocniejszym pchnięciu i przez chwilę podziwiam odwagę w niej pracujących. Zostaję poinformowana, że chciano uniknąć sytuacji, w której otrzymam nienaprawiony telefon, a odpowiednia część akurat się pojawi. Logiczne. Została zlecona im usługa i wykonają ją choćby po trupach. Nawet swoich. Zapowiadam ostatnie przyjście i po kilku dniach otrzymuję aparat. Nienaprawiony oczywiście. Miesiąc go trzymali, żeby mnie przeprosić. Jakby nie mogli od razu.
        Po smutnej, ale fachowej wreszcie diagnozie innego serwisu, decyduję się na zakup nowego telefonu. Gnana myślą, że wreszcie będę miała kontakt ze światem, jeszcze tego samego dnia biegnę do salonu. Wybieram interesujący mnie model i pędzę do domu. Od pierwszej telefonicznej rozmowy dzieli mnie już tylko czas włożenia baterii. Sekunda. Ach ta moja naiwność i nieznajomość współczesnej techniki. Siłuję się z klapką od telefonu i za nic w świecie nie mogę jej zdjąć. Tak blisko, a tak daleko. Patent dla desperatów, bo chyba tylko tym się udaje. Po kilkunastu minutach dołączam do ich grona i odpalam maszynę. Z trzęsącymi się dłońmi wkładam baterię, zakładam obudowę. Ekscytacja osiąga apogeum i…szeroki uśmiech przechodzi gwałtownie w rysunkową „podkówkę”. Na ekranie ukazuje się komunikat: „karta sim zablokowana”. Dobrze, że ostatnimi czasy nie puściłam totolotka. Mogłabym nie trafić. Klnę, walę w poduszki. Szukam w Internecie numeru do biura obsługi klienta. Niestety, jak to zazwyczaj bywa, informacje te zastrzeżone są dla wybranych. W końcu co będą takie kontakty rozpowszechniać- jeszcze by ludzie dzwonili. Przez czyjeś niedopatrzenie docieram jednak do jednego z numerów. Maksymalnie skupiona próbuję dojść do rozmowy z konsultantem. „Wybierz 1”, jeśli chcesz załatwić to, „wybierz 2”, jeśli co innego, a jak wybrałeś 2 to teraz 5 lub 6. Co by nie mówić, serwis pierwsza klasa- wprawdzie nie można się niczego dowiedzieć, ale jest możliwość wysłuchania wszystkich komunikatów jeszcze raz w wersji angielskiej. Słucham co trzeba wybrać, żeby kazać im ugryźć się w d…cztery litery. W końcu, naciskając nerwowo wszystkie przyciski słyszę, że zaraz połączą mnie z konsultantem. Nie wierzę w swoje szczęście. I słusznie. Teraz proszą o wybór tematu rozmowy. Konkretny numer- konkrety temat. I broń Boże mieć problem z pogranicza. Dokonuję w końcu drugiego najtrudniejszego w moim życiu wyboru, a wszystko tylko po to, by usłyszeć, że mnie przepraszają, ale wszystkie linie są zajęte. Niedzielna noc, a taki zajob. Kto by pomyślał. Odkładam dzwoniący telefon i czekam na połączenie. Po 5 minutach zostaję skutecznie zniechęcona ironicznie żwawą melodyjką. Klnę na kartę, wkładam i wyciągam, wyciągam i wkładam, grożę, krzyczę. Poruszony chyba w końcu siłą woli telefon zaczyna działać. Wybieram pierwszy od kilku tygodni numer.
        Prawo Murphy’ego mówi, że jeśli cokolwiek może pójść źle, na pewno tak się stanie. Biorąc pod uwagę, że facet nie miał jeszcze przyjemności korzystania z telefonu komórkowego, musiał być niewątpliwie geniuszem. Nie bądźmy jednak dla współczesnej rzeczywistości tacy okrutni. W końcu w zaledwie półtora miesiąca znów mam telefon! Co technika to technika. Gdyby nie dostępność Internetu, całodobowa pomoc telefoniczna i wiele służących pomocą punktów serwisowych nigdy bym sobie nie poradziła. A przynajmniej czekałabym na telefon co najmniej kilka minut dłużej. 
   

Świąteczny klimat wielkomiejskiej dżungli

        Przedświąteczny tydzień, parking jednego z większych centrów handlowych. Budynek tonący w blasku kolorowych światełek, efektowna choinka witająca klientów przy głównym wejściu, płynące z głośników dźwięki nastrojowego „Christmas Time”. Uwielbiam tę świąteczną atmosferę… Rozglądam się w poszukiwaniu wolnego miejsca. Auto, auto, maluch, auto, kobieta, auto. Wracam spojrzeniem do starszej pani. Macha intensywnie rękami w stronę zdezorientowanego kierowcy, który zażenowany zdaje się rozważać czy zignorować nawoływania i odjechać, czy też zająć zdobywane w wielkim  stylu miejsce parkingowe. Kobieta uparcie daje znaki. Jej mina i gustowny, moherowy berecik skutecznie odstraszają zdenerwowanych kierowców. Niektórzy nie doceniając doświadczonej pod warszawskim krzyżem wojowniczki, próbują spłoszyć ją wzrokiem i ostrymi słowami. Oczywiście nic nie osiągają. Absorbując świąteczną atmosferę uśmiecham się i szukam dalej. Dostrzegam z radością kawałek pustej przestrzeni, dokładnie takiej, jaką trzeba było opanować do egzaminu na prawo jazdy. Pamiętając o niemożności otwarcia drzwi pojazdu, wjeżdżam. Cudem bez złamania nogi w kilku miejscach przeciskam się na zewnątrz. Oglądam drzwi sąsiada. Cóż. Jestem pewna, że wgniecenie w drzwiach dwudziestoletniego mercedesa zrekompensuje właścicielowi zaszczytne towarzystwo mojego dziewięcioletniego seicenta. Lubię robić dobre uczynki, szczególnie w święta.
       Wchodzę do marketu, w którym z powodu ilości klientów trudno dostrzec półki z towarem. Gwar, zamieszanie, co kilka kroków atak jakiegoś firmowego stwora, promującego najzieleńszą herbatę, wybielający wszystko proszek, najbardziej mokry napój. Skupieni na atrakcyjnej cenie ludzie zachłannie wrzucają produkty do koszyków. Mają już w domu kilka młotków i nie lubią krewetek, ale jak tu nie wziąć za pół ceny? Magia reklamy. Ludzie w pośpiechu prowadzą wózki i polują na ostatni towar z promocji „2 za 1”. Aż się prosi o zdjęcie do National Geographic. Walka o najpiękniejsze banany, najdłuższego ogórka, największą kiść największych winogron. Walka o najczerwieńsze jabłko. Byle się jak w Biblii wygnaniem nie skończyło. Przez ochroniarzy. Przedzieram się przez szalony tłum, odważnie wybieram interesujące mnie produkty i tryumfalnie zmierzam w stronę kasy. Mimo wszystko zakupy zaliczam do udanych. Nikt nie rozjechał mnie wózkiem, nie obrzucił obelgami, nie wyrwał ostatniego słoika ogórków w promocyjnej cenie. Przy kasie wszystko przebiega bez większych problemów. Przede mną kilkanaście osób. Kasjerka sprawnie skanuje kody, aż nagle informuje, że nie może skasować kapusty. Zmuszona agresywnym zachowaniem klienta myśli, próbuje, próbuje, myśli. Z pomocą przychodzi jej pracownica z sąsiedniego stanowiska. Zostawia zdezorientowanych klientów, którzy zdają się nie rozumieć, że „co dwie głowy to nie jedna”. Egoiści. Teraz obie kasjerki próbują, myślą, myślą, próbują. Muszę przyznać, że imponują mi odwagą. Wyprowadzeni z równowagi klienci nie przebierają w słowach, a one, dwie nieustraszone, niczym Sherlock Holmes poszukują rozwiązania kapuścianej zagadki. W końcu klient rezygnuje z warzywa. I z reszty zakupów. Teraz kilka minut czekamy na kierownika, który jako jedyny może wycofać transakcję. Cały czas drżę z podniecenia i niepewności, bo zbliża się moja kolei. O dziwo płacę bez problemów.
      Postanawiam wykorzystać szczęśliwą passę i wysłać kilka kartek świątecznych. Czyli dziesięć minut i do domu. –„Przepraszam, przepraszam…”.Próbuję przepchać się do punktu pocztowego. Nikt się nie odsuwa. Orientuję się, że jestem w środku docelowej kolejki. Odnajduję koniec i posłusznie się ustawiam. Po dwudziestu minutach jedynym osiągnięciem pani w okienku jest poinformowanie kilku rozgrzanych do czerwoności klientów, że dane usługi pocztowe akurat w tym punkcie nie są realizowane. No tak, niech cię pozory nie zmylą- może to i poczta, ale nie wszystko można tu wysłać. I nie wszędzie. Dzieląca panią i klientów szybka zapobiega emocjonalnej wymianie…zdań. Kolejka się nie skraca. Jakaś kobieta w podeszłym wieku zbiera się w końcu na odwagę i prosi o przepuszczenie. Wszyscy niemal równocześnie kiwają głowami w geście odmowy. Dwie nogi, dwie ręce, funkcje życiowe w normie- to zawsze marne szanse na przywileje. Poza tym kobieta ma z 80 lat, co zdecydowanie działa na jej niekorzyść. Nawet jeśli zrobiłoby się jej słabo i w najgorszej sytuacji kopnęłaby w kalendarz- dość już pożyła.
        Prawo dżungli. Dura lex, sed lex, bez względu na świąteczne idee i przesłania. Każdy chce mieć jak najszybciej, jak najlepiej, jak najwykwintniej i jak najpiękniej kiedy szczerze i z czystym sumieniem będzie mówić bliskim o spokojnych, pełnych miłości i uśmiechu świętach…