Spokojny, piątkowy wieczór. Ciepła kąpiel, odprężająca muzyka, kilka zapachowych świeczek. Zasłużony relaks po ciężkim tygodniu pracy i co się z tym wiąże- idealny wprost moment na babską rozmowę. Rozkładam się w gęstej, pękającej pianie, z szerokim, niekontrolowanym uśmiechem biorę do ręki różowe cudo, wybieram numer i…mało mnie nie podtapia. Ku mojemu przerażeniu dotykowy ekran nie reaguje. Próbuję dalej. Im dłużej nie potrafię zmusić go do posłuszeństwa, tym bardziej rozpiera mnie chęć pogadania, wymiany najnowszych plotek, zupełnie bez powodu i bez celu. Naturalna podobno chęć każdej kobiety, a z naturą nie ma co walczyć. Więc nie walczę. Co więcej- mimo nieukrywanego zmęczenia słuchaczy całkiem mi z nią dobrze. Zdesperowana chęcią rozmowy, walczę dalej. Poddaję się dopiero po kilkunastu minutach. Plany na odprężający wieczór biorą w łeb. Przygnębiona wychodzę z wanny i ociekając wodą sunę prosto do łóżka. Z niecierpliwością oczekuję poranka i otwarcia pierwszego serwisu.
Budka na środku marketu nie wzbudza zaufania, ale jak to mówią „darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda”. Jest, więc korzystam. Oddaję telefon w ręce fachowców, którzy informują mnie, o czasie naprawy. Tydzień. Potem jednak dochodzi kolejny i kolejny, następnie jeszcze kilka dni. Nie uzyskuję żadnych informacji, bo wciąż obsługuje mnie inna osoba, dla której sprawa jest zupełnie nieznana. Ile jednak osób może pracować w takiej budce? W końcu zaczynają się powtarzać. Pierwsza rozmowa prowadzona pod znakiem „ręka noga mózg na ścianie” kończy się informacyjnym sukcesem. Okazuje się, że brakuje różowej części. Chcę więc taką, jaka jest. Niestety. Prawdziwi profesjonaliści nie pozwolą, żeby klient musiał decydować się na inny kolor. Nawet jeśli chce. Umawiam się więc na konkretny termin z żądaniem telefonu, bez względu na jego stan. Do tego czasu proszę o przysługujący mi telefon zastępczy, w celu utrzymania kontaktu z serwisem. Do wyboru mam dwa: jeden z niedziałającym głośnikiem, drugi, który nie chce się włączyć. Ale sprzedawca zapewnia, że „generalnie to on działa”. Stoję przed jednym z najtrudniejszych wyborów w moim życiu. Nie mogąc udźwignąć sytuacji, wychodzę z niczym.
Wracam do punktu w umówiony dzień, ale okazuje się, że na próżno. Co więcej, to wyłącznie moja wina. Serwisanci chcieli mnie uprzedzić, ale „nie było ze mną żadnego kontaktu”. Co za ironia losu. Czerwona ze złości patrzę na lichą budkę, która zawaliłaby się przy mocniejszym pchnięciu i przez chwilę podziwiam odwagę w niej pracujących. Zostaję poinformowana, że chciano uniknąć sytuacji, w której otrzymam nienaprawiony telefon, a odpowiednia część akurat się pojawi. Logiczne. Została zlecona im usługa i wykonają ją choćby po trupach. Nawet swoich. Zapowiadam ostatnie przyjście i po kilku dniach otrzymuję aparat. Nienaprawiony oczywiście. Miesiąc go trzymali, żeby mnie przeprosić. Jakby nie mogli od razu.
Po smutnej, ale fachowej wreszcie diagnozie innego serwisu, decyduję się na zakup nowego telefonu. Gnana myślą, że wreszcie będę miała kontakt ze światem, jeszcze tego samego dnia biegnę do salonu. Wybieram interesujący mnie model i pędzę do domu. Od pierwszej telefonicznej rozmowy dzieli mnie już tylko czas włożenia baterii. Sekunda. Ach ta moja naiwność i nieznajomość współczesnej techniki. Siłuję się z klapką od telefonu i za nic w świecie nie mogę jej zdjąć. Tak blisko, a tak daleko. Patent dla desperatów, bo chyba tylko tym się udaje. Po kilkunastu minutach dołączam do ich grona i odpalam maszynę. Z trzęsącymi się dłońmi wkładam baterię, zakładam obudowę. Ekscytacja osiąga apogeum i…szeroki uśmiech przechodzi gwałtownie w rysunkową „podkówkę”. Na ekranie ukazuje się komunikat: „karta sim zablokowana”. Dobrze, że ostatnimi czasy nie puściłam totolotka. Mogłabym nie trafić. Klnę, walę w poduszki. Szukam w Internecie numeru do biura obsługi klienta. Niestety, jak to zazwyczaj bywa, informacje te zastrzeżone są dla wybranych. W końcu co będą takie kontakty rozpowszechniać- jeszcze by ludzie dzwonili. Przez czyjeś niedopatrzenie docieram jednak do jednego z numerów. Maksymalnie skupiona próbuję dojść do rozmowy z konsultantem. „Wybierz 1”, jeśli chcesz załatwić to, „wybierz 2”, jeśli co innego, a jak wybrałeś 2 to teraz 5 lub 6. Co by nie mówić, serwis pierwsza klasa- wprawdzie nie można się niczego dowiedzieć, ale jest możliwość wysłuchania wszystkich komunikatów jeszcze raz w wersji angielskiej. Słucham co trzeba wybrać, żeby kazać im ugryźć się w d…cztery litery. W końcu, naciskając nerwowo wszystkie przyciski słyszę, że zaraz połączą mnie z konsultantem. Nie wierzę w swoje szczęście. I słusznie. Teraz proszą o wybór tematu rozmowy. Konkretny numer- konkrety temat. I broń Boże mieć problem z pogranicza. Dokonuję w końcu drugiego najtrudniejszego w moim życiu wyboru, a wszystko tylko po to, by usłyszeć, że mnie przepraszają, ale wszystkie linie są zajęte. Niedzielna noc, a taki zajob. Kto by pomyślał. Odkładam dzwoniący telefon i czekam na połączenie. Po 5 minutach zostaję skutecznie zniechęcona ironicznie żwawą melodyjką. Klnę na kartę, wkładam i wyciągam, wyciągam i wkładam, grożę, krzyczę. Poruszony chyba w końcu siłą woli telefon zaczyna działać. Wybieram pierwszy od kilku tygodni numer.
Prawo Murphy’ego mówi, że jeśli cokolwiek może pójść źle, na pewno tak się stanie. Biorąc pod uwagę, że facet nie miał jeszcze przyjemności korzystania z telefonu komórkowego, musiał być niewątpliwie geniuszem. Nie bądźmy jednak dla współczesnej rzeczywistości tacy okrutni. W końcu w zaledwie półtora miesiąca znów mam telefon! Co technika to technika. Gdyby nie dostępność Internetu, całodobowa pomoc telefoniczna i wiele służących pomocą punktów serwisowych nigdy bym sobie nie poradziła. A przynajmniej czekałabym na telefon co najmniej kilka minut dłużej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz