Nigdy nie byłem taki szybki. Po prostu wiatr w lusterkach. Wchodzę sprawnie w pierwszy zakręt, potem w drugi. Mijam kolejnych rywali. Przyspieszam. Jadę coraz prędzej i prędzej…Zdezorientowana wskazówka licznika w szaleńczym tempie zaczyna kręcić się wokół własnej osi. Ostatnia prosta. Ferrari i Porsche zostają z tyłu. Do mety ostatnie 500 metrów…Już widzę swoje zdjęcie na pierwszych stronach magazynów samochodowych, propozycje zostania twarzą najlepszych myjni i lecące na mnie w konsekwencji najnowsze modele skody… Publiczność szaleje! Brawa, brawa, brawa... No co jest? Gdzie ten aplauz? Aaaa… Czuję kłucie w boku. Centralnie w dziurce. Otwieram oczy. W witrynie sklepowej widzę małe, bordowe seicento. No to powyścigowane. Znów jestem miejskim, poobijanym samochodzikiem, z włoskim temperamentem tłumionych w 899 cm3. Czy może być coś gorszego? Za kierownicą pojawia się znajoma blondyna. Cofam poprzednie pytanie. Szybka zmiana obuwia i wprawny rzut kolejnej pary na tylne siedzenie. Na czas podróży wybrane zostają złote klapki na 10-centymetrowym koturnie. Nigdy wprawdzie nie wiadomo gdzie gaz, hamulec, czy sprzęgło oraz co w danym momencie uda się przydepnąć. I czy cokolwiek. Ale grunt to się prezentować. Nie tracę jednak nadziei. Mając świadomość, że w końcu nawet i szympans nauczy się jeździć, staram się nie tracić nadziei. Ambicje blondyny nie kończą się przecież na tym, że pojazd porusza się we właściwym kierunku, satysfakcjonującą przynajmniej ilość razy i dociera do celu. Chyba. Póki co powinna jednak przemieszczać się tramwajem. Jako pasażer oczywiście. Ostatnio czułem się delikatnie mówiąc mało komfortowo jeżdżąc po targowisku z czyimś stanowiskiem pracy na masce. Jego właściciel również. Najpierw myślałem, że mimo zaistniałej sytuacji uparcie próbuje coś sprzedać. W końcu walczy się dziś o każdego klienta. Takie czasy. Biegł obok nas aż do domu i dopiero pod klatką…udało mu się odczepić od lusterka. Ze wstydu odpadł mi ostatni kołpak.
Trudno jeździć z takimi wspomnieniami i perspektywą kolejnych strat. Może jednak tym razem pojedziemy do SPA, na ulubioną myjnię? Dla takiego relaksu warto zacisnąć zębnik. Ja tak uwielbiam bicze wodne! Kiedy więc kluczyk w stacyjce przekręca się, mój silnik drży z podniecenia. Otwieram oczy. I jadę jadę jadę…ble. Ciemność widzę ciemność. Kolejna próba odpalenia. Jadę jadę jadę…ble. Znów mdleję. Po kilku minutach ruszamy, na samym sprzęgle, wolniutko… Nawet nie oddycham. Jedynka, dwójka, mijam idącą chodnikiem staruszkę. Naprawdę jadę! I niech mi ktoś powie, że cuda się nie zdarzają!
Po chwili zaczyna mi latać lewa powieka. Tym razem wyjątkowo nie na tle nerwowym. Wygląda na to, że będziemy skręcać. Na horyzoncie widać jakiś samochód. Czekamy. Za nami ustawiają się kolejne pojazdy. Blokujemy cały pas. Zaczynają trąbić. Wyczekiwany samochód po kilkunastu sekundach przejeżdża, my wciąż jednak stoimy. Zasada grzeczności. Bo a nuż jeszcze ktoś zdecyduje się przejechać? Sytuacja prowokuje wymianę niecenzuralnych słów z jednym z kierowców, co ewidentnie napawa blondynę dumą. Nikt przecież nie ma takiego brania na drodze jak ona. Nawet kobiety prowadzące tzw. „przydrożne punkty masażu drogowego”. Raz nawet trafiła na takiego desperata, któremu tak zależało na zawarciu znajomości, że specjalnie podstawił się na skrzyżowaniu. Zatrzymał się za wszystkimi na czerwonym świetle. Szalony! Próbował ją potem zatrzymać, gdy zignorowała zajście. Nawet walnął kilka razy w szybę. Jeszcze chyba nigdy nie byłem tak czerwony ze wstydu. Blondyna tylko uśmiechała się dumnie, że jest niewzruszona na takie próby podrywu. Tak się rozkleiłem przez tą sytuację, że trudno było nadążyć z uzupełnianiem płynów. Mało się nie odwodniłem. Pomimo rehabilitacji w pobliskim warsztacie do dziś pocę się w nerwach jak cysterna.
Po raz kolejny nabieramy prędkości. Wyprzedzamy najlepsze marki. Wprawdzie wszystkie zaparkowane, ale sztuka jest sztuka. Dojeżdżamy do skrzyżowana, jednak wcale nie zwalniamy. Blondyna znów myli pedały. Przyspiesza. O Mechaniku! Jestem za młody żeby oddać swoje części! W ostatniej chwili wyhamowuje. Wpadamy w korek. W odległości 20 metrów widzę zielone. Tak blisko, a tak daleko. Wszyscy stoją, a przecież bardziej zielone nie będzie. Blondyna uznaje to za odpowiedni moment na śniadanie. Wyciąga z torebki kanapkę. Zaczyna jeść. Próbuje opanować wypadające z niej pomidory i wylewający się ketchup. Nie udaje się to już jednak na zielonym świetle. Znów zapala się czerwone. Na następnej zmianie świateł jest już szansa przejechać, ale blondyna z podniecenia i radości w nieskoordynowany sposób wciska wszystkie pedały. Mdleję. I znów odzyskuję przytomność. Krztuszę się, dostaję czkawki. I znów brak mi powietrza. Może powinienem mniej palić? W końcu znów widzę zielone, zaczynam piszczeć do niego rozpaczliwie jak guma na drifcie. Czuję jak ze złości wzrasta mi temperatura w chłodnicy. Jeszcze trochę i zejdę na zawał silnika. Do tego te wszystkie wgapione we mnie żarówki. Toyota na przemian zerka to na mnie, to na stojący w pobliżu fotoradar i zastanawia się, jak tu zrobić choć jedno zdjęcie, wypacykowane punto drwi przy okazji z braku wosku, mercedes wyśmiewa kieszonkowe gabaryty, BMW oddaje kilka złowieszczych strzałów z rury, a dojeżdżający do skrzyżowania polonez trąbi, że „Polska dla Polaków”. Tylko wyluzowana stara wołga radzi olać wszystko i „walnąć sobie w gaźnik”. Proszę Państwa, trochę zrozumienia. Zobaczcie kto mnie prowadzi! Ich reflektory oświetlają biuściastą kobietę. Blondynkę. Maluje właśnie usta. Kierowcy zaczynają wymachiwać rękami. Ona, widząc kolejne zainteresowanie, wyuczonym już gestem poprawia włosy. Towarzysze trąbią w końcu ze współczuciem. Wciąż stoimy. Nie wiem, czy większą kompromitacją jest cała sytuacja, czy to, że maluch polecił mi swojego terapeutę. Znów zielone! Jeszcze tylko znaleźć bieg. Ciepło, ciepło… Eureka! Kto by pomyślał, że jedynka wciąż w tym samym miejscu! Pomimo odkrycia, wciąż stoimy. Przez zaciągnięty hamulec nie mogę się ruszyć. A ona mój ręczny ciągnie, naciska, naciska, ciągnie…wychwytuję moment luzu i wyrywam do przodu. Desperacja zawsze dodaje mi kilka koni.
W końcu dojeżdżamy na miejsce. Nie jest to SPA, ale w tym momencie najważniejsze, że koniec trasy. Parkujemy. Na placu stoi tylko jeden samochód. Stanowczo za duży wybór wolnych miejsc. Kiedy blondyna decyduje się już na jedno z nich, brak jej punktu odniesienia. Wciąż więc poprawia. I odkręca, i prostuje i podciąga. Przód, tył, przód, tył, ałłłłłł! Drzewo! Biorąc pod uwagę, że na miejscu parkingowym mieszczę się nawet w poprzek, blondyna naprawdę ma talent. Wysiada zniechęcona, ogląda nowe wgniecenie i wzdycha ciężko, że mną to się nie da jeździć. I że kosiarka jest zwrotniejsza. A odkurzacz szybszy. Odwraca się na pięcie i odchodzi. A ja jej zazdroszczę. Bo nie raz moje 39 ambitnych koni chciałoby ją tak zostawić. Na środku drogi. Kiedy po raz kolejny szuka jedynki. Zamienić na odkurzacz, gdy myli kierunkowskaz z wycieraczką. Oddać za kosiarkę. Niestety. To wciąż nie samochód dokonuje wyboru. Godzi się jednak z losem, bo ma nerwy ze stali…
Trudno jeździć z takimi wspomnieniami i perspektywą kolejnych strat. Może jednak tym razem pojedziemy do SPA, na ulubioną myjnię? Dla takiego relaksu warto zacisnąć zębnik. Ja tak uwielbiam bicze wodne! Kiedy więc kluczyk w stacyjce przekręca się, mój silnik drży z podniecenia. Otwieram oczy. I jadę jadę jadę…ble. Ciemność widzę ciemność. Kolejna próba odpalenia. Jadę jadę jadę…ble. Znów mdleję. Po kilku minutach ruszamy, na samym sprzęgle, wolniutko… Nawet nie oddycham. Jedynka, dwójka, mijam idącą chodnikiem staruszkę. Naprawdę jadę! I niech mi ktoś powie, że cuda się nie zdarzają!
Po chwili zaczyna mi latać lewa powieka. Tym razem wyjątkowo nie na tle nerwowym. Wygląda na to, że będziemy skręcać. Na horyzoncie widać jakiś samochód. Czekamy. Za nami ustawiają się kolejne pojazdy. Blokujemy cały pas. Zaczynają trąbić. Wyczekiwany samochód po kilkunastu sekundach przejeżdża, my wciąż jednak stoimy. Zasada grzeczności. Bo a nuż jeszcze ktoś zdecyduje się przejechać? Sytuacja prowokuje wymianę niecenzuralnych słów z jednym z kierowców, co ewidentnie napawa blondynę dumą. Nikt przecież nie ma takiego brania na drodze jak ona. Nawet kobiety prowadzące tzw. „przydrożne punkty masażu drogowego”. Raz nawet trafiła na takiego desperata, któremu tak zależało na zawarciu znajomości, że specjalnie podstawił się na skrzyżowaniu. Zatrzymał się za wszystkimi na czerwonym świetle. Szalony! Próbował ją potem zatrzymać, gdy zignorowała zajście. Nawet walnął kilka razy w szybę. Jeszcze chyba nigdy nie byłem tak czerwony ze wstydu. Blondyna tylko uśmiechała się dumnie, że jest niewzruszona na takie próby podrywu. Tak się rozkleiłem przez tą sytuację, że trudno było nadążyć z uzupełnianiem płynów. Mało się nie odwodniłem. Pomimo rehabilitacji w pobliskim warsztacie do dziś pocę się w nerwach jak cysterna.
Po raz kolejny nabieramy prędkości. Wyprzedzamy najlepsze marki. Wprawdzie wszystkie zaparkowane, ale sztuka jest sztuka. Dojeżdżamy do skrzyżowana, jednak wcale nie zwalniamy. Blondyna znów myli pedały. Przyspiesza. O Mechaniku! Jestem za młody żeby oddać swoje części! W ostatniej chwili wyhamowuje. Wpadamy w korek. W odległości 20 metrów widzę zielone. Tak blisko, a tak daleko. Wszyscy stoją, a przecież bardziej zielone nie będzie. Blondyna uznaje to za odpowiedni moment na śniadanie. Wyciąga z torebki kanapkę. Zaczyna jeść. Próbuje opanować wypadające z niej pomidory i wylewający się ketchup. Nie udaje się to już jednak na zielonym świetle. Znów zapala się czerwone. Na następnej zmianie świateł jest już szansa przejechać, ale blondyna z podniecenia i radości w nieskoordynowany sposób wciska wszystkie pedały. Mdleję. I znów odzyskuję przytomność. Krztuszę się, dostaję czkawki. I znów brak mi powietrza. Może powinienem mniej palić? W końcu znów widzę zielone, zaczynam piszczeć do niego rozpaczliwie jak guma na drifcie. Czuję jak ze złości wzrasta mi temperatura w chłodnicy. Jeszcze trochę i zejdę na zawał silnika. Do tego te wszystkie wgapione we mnie żarówki. Toyota na przemian zerka to na mnie, to na stojący w pobliżu fotoradar i zastanawia się, jak tu zrobić choć jedno zdjęcie, wypacykowane punto drwi przy okazji z braku wosku, mercedes wyśmiewa kieszonkowe gabaryty, BMW oddaje kilka złowieszczych strzałów z rury, a dojeżdżający do skrzyżowania polonez trąbi, że „Polska dla Polaków”. Tylko wyluzowana stara wołga radzi olać wszystko i „walnąć sobie w gaźnik”. Proszę Państwa, trochę zrozumienia. Zobaczcie kto mnie prowadzi! Ich reflektory oświetlają biuściastą kobietę. Blondynkę. Maluje właśnie usta. Kierowcy zaczynają wymachiwać rękami. Ona, widząc kolejne zainteresowanie, wyuczonym już gestem poprawia włosy. Towarzysze trąbią w końcu ze współczuciem. Wciąż stoimy. Nie wiem, czy większą kompromitacją jest cała sytuacja, czy to, że maluch polecił mi swojego terapeutę. Znów zielone! Jeszcze tylko znaleźć bieg. Ciepło, ciepło… Eureka! Kto by pomyślał, że jedynka wciąż w tym samym miejscu! Pomimo odkrycia, wciąż stoimy. Przez zaciągnięty hamulec nie mogę się ruszyć. A ona mój ręczny ciągnie, naciska, naciska, ciągnie…wychwytuję moment luzu i wyrywam do przodu. Desperacja zawsze dodaje mi kilka koni.
W końcu dojeżdżamy na miejsce. Nie jest to SPA, ale w tym momencie najważniejsze, że koniec trasy. Parkujemy. Na placu stoi tylko jeden samochód. Stanowczo za duży wybór wolnych miejsc. Kiedy blondyna decyduje się już na jedno z nich, brak jej punktu odniesienia. Wciąż więc poprawia. I odkręca, i prostuje i podciąga. Przód, tył, przód, tył, ałłłłłł! Drzewo! Biorąc pod uwagę, że na miejscu parkingowym mieszczę się nawet w poprzek, blondyna naprawdę ma talent. Wysiada zniechęcona, ogląda nowe wgniecenie i wzdycha ciężko, że mną to się nie da jeździć. I że kosiarka jest zwrotniejsza. A odkurzacz szybszy. Odwraca się na pięcie i odchodzi. A ja jej zazdroszczę. Bo nie raz moje 39 ambitnych koni chciałoby ją tak zostawić. Na środku drogi. Kiedy po raz kolejny szuka jedynki. Zamienić na odkurzacz, gdy myli kierunkowskaz z wycieraczką. Oddać za kosiarkę. Niestety. To wciąż nie samochód dokonuje wyboru. Godzi się jednak z losem, bo ma nerwy ze stali…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz