czwartek, 24 maja 2012

Angielski językiem biznesu

Po co właściwie uczymy się języka angielskiego? Konkretne powody zaczynają się już na poziomie szkoły podstawowej. Jeden z młodych Internautów żali się, że: „wszystko jest robione pod kątem napisania sprawdzianu, kartkówki. Matura też z większej części składa się z pisania (..) a przecież my powinniśmy się uczyć porozumiewać w innych językach…”. Ach ten młodzieńczy bunt! I jaki dowcip ostry! Uczyć się porozumiewać? No właśnie ciekawe jak by wtedy taki uczeń kartkówkę zaliczył czy maturę zdał! Niewykształcone by to wtedy takie było, że hej! Przecież człowiek przede wszystkim po to uczy się języka, aby trafiać bezbłędnie w magiczny „klucz”, czyli odpowiedź, zatwierdzoną jako jedyna poprawna przez sztab ludzi, którzy często za granicą nie byli, ale za to przeczytali mnóstwo mądrych książek. Co więcej, ważne jest, aby każdy traf był odruchowy, pozbawiony zbędnego myślenia. Nawet mimo proszącego się o logiczną ocenę kontekstu. W końcu dwa lata intelektualnego wysiłku, jakie ekspert poświęca niejednokrotnie na przygotowanie jednego pytania egzaminacyjnego (czego dowiedziałam się ostatnio na konferencji poświęconej językom) w zupełności w kwestii myślenia wystarczy. Uczeń już bez zbędnego angażowania mózgu powinien jedynie szybciutko zakreślać odpowiedzi i w swoich wyborach być pozbawionym wszelkich wątpliwości. A tylko powtarzanie na pamięć książkowych przykładów pozwala osiągnąć z czasem taką idealną, KLUCZOWĄ w nauce angielskiego, pewność siebie.
Nauka mechanicznego odtwarzania języka to oczywiście nie jedyny priorytet praktykowanej metodologii językowej. Podstawą jest oczywiście także wymowa. I nie chodzi o to, by zrozumiale się wypowiadać, ale by brzmieć dokładnie, jak prowadzący zajęcia nauczyciel. I koniecznie brytyjsko. Pół biedy, jeśli czuwającego nad wymową nauczyciela ma się jednego. Zabawnie, a już na pewno pouczająco przestaje być, kiedy każdy native poprawia wymowę ucznia na tę, ze swojego regionu, a każdy lektor - na wyniesioną z wykładów kilkudziesięcioletniej profesor anglistyki i polecanych przez nią opasłych słowników. Tych najbardziej profesjonalnych oczywiście, czyli wychwytujących najwięcej niuansów angielskiej wymowy. W efekcie nawet najlepsza wymowa kursanta (co by to nie znaczyło) nigdy nie jest wystarczająco zadowalająca dla dwóch nauczycieli. I też prawdopodobnie nigdy nie będzie identyczna z wymową jego anglojęzycznych rozmówców. Bo ku zapewne zdziwieniu wielu Polaków, brytyjski akcent nie jest żadnym uniwersum angielskiego ogólnego (Pewnie nie jeden z czytelników właśnie zasłabł…). A językiem biznesu może być co najwyżej…w brytyjskiej knajpie. Choć i to przy współczesnych migracjach ludności może być wątpliwe. Przyznać jednak trzeba, że biorąc pod uwagę czterysta dwa miliony mieszkańców wszystkich kontynentów, dla których język angielski jest językiem ojczystym – Brytyjczycy naprawdę nieźle się w Polsce ustawili. I odwrócili skutecznie uwagę i od tych kilkuset milionów i od dodatkowych dwóch miliardów akcentów użytkowników współczesnej lingua franca. A one bez względu na zainteresowanie nimi – istnieją. I mają się całkiem dobrze. Odpowiednio wyćwiczone przednie samogłoski nie zwiększą więc niestety szans na sukces  w biznesie. Czy umówienie się na randkę. Mimo jednak, że metoda nie jest ani skuteczna ani praktyczna, wciąż chętnie się ją stosuje. Okazuje się bowiem zupełnie dobrze sprawdzać z punktu widzenia…biznesowego. Często wystarczy być nativem, mówić cokolwiek i o czymkolwiek  oraz najważniejsze - wysoko się cenić.
Bo „z braku laku”, czyli setek podobnych ofert szkoleniowych, to właśnie aspekt finansowy staje się dla klienta kryterium wyboru. Że niby cena idzie w parze z jakością. Ach te stereotypy… Klient wybiera więc często jedną z droższych ofert, kuszącą dodatkowo „indywidualnym podejściem do słuchacza”. Brzmi świetnie. I cena rzeczywiście idzie z czymś w parze, ale niestety nie ze skutecznością usługi, tylko ilością phrasal verbs, jakich trzeba nauczyć się na pamięć. Indywidualne podejście natomiast ogranicza się często do INDYWIDUALNEJ kopii materiału uczestnika szkolenia, którą prowadzący rozdaje PODCHODZĄC INDYWIDUALNIE do każdego z osobna. Tyle. I choć wiele podobnych elementów szkolenia przypomina znienawidzony i nieefektywny szkolny sposób nauczania, to fakt, że tym razem za naukę trzeba płacić zmienia zupełnie postać rzeczy. Nie mogąc odzyskać zainwestowanych w szkolenie pieniędzy słuchacz próbuje wmawiać sobie, że metoda, którą się mu proponuje, jest po prostu świetna. Byle tylko potencjalny rozmówca nie wyszedł poza otrzymaną listę lub nie zmienił kolejności słów w danym wyrażeniu, co utrudniałoby znacznie zrozumienie... Zdeterminowany kursant czasem tak uparcie przekonuje się do jakości usługi, że momentami udaje mu się być z niej nawet w miarę usatysfakcjonowanym. W pełni natomiast i to bez żadnych starań usatysfakcjonowana jest firma, do której klient wciąż powraca, bo wyuczone jedynie na pamięć wyrażenia i zasady wciąż wypadają z głowy. I tak powstaje firmowa bajka o kurze znoszącej złote jajka...
            Firmy szkoleniowe nie zatrzymują się oczywiście na szkolnym podejściu do języka, bo przecież, czasem wbrew pozorom, chcą swoich kursantów uczyć angielskiego jak najlepiej. Aby więc odpowiadać na potrzeby najbardziej wymagających klientów przejmują zachodnie metody nauczania. Tym samym podstawą oferty każdej firmy jest informacja o komunikacyjnym sposobie prowadzenia zajęć. Brzmi światowo, modnie, praktycznie. Co więcej, firmy naprawdę chcą tę metodę praktykować. Wiele nawet jest przekonanych, że to robi. W końcu komunikują się z uczniami? Komunikują. Więc wszystko gra. Tymczasem w praktyce na profesjonalnym, zachodnim brzmieniu metody zazwyczaj się kończy. Uczeni zupełnie inaczej polscy nauczyciele często nie rozumieją jak tę metodę stosować i dalej skupiają się na niuansach wymowy uczniów. Chyba więc nie tylko śpiewać, ale i uczyć „każdy może trochę lepiej lub trochę gorzej/ Bo  nie o to chodzi jak co komu wychodzi.”  Ważne przecież, by nadążać za trendami i konkurencją, a jeśli trzeba – oferować wszystko, co jest dostępne na rynku. Nawet jeśli w efekcie praktykowana przez firmę metoda komunikacyjna jest tak komunikacyjna jak przysłowiowa „z koziej dupy trąbka”…
Mimo wszystko przyznać trzeba, że firmy szkoleniowe bardzo się starają. Nieskuteczność wielu praktykowanych metod motywuje je nieustannie do obmyślania nowych sposobów nauczania angielskiego. Tworzą więc i tworzą, ale skuteczności jak nie było, tak nie ma. Nie tracą jednak wiary, że przecież coś w końcu musi zadziałać. Ilość  funkcjonujących na rynku metod najlepiej świadczy o ich desperacji, ale  także i o tym… jak często im nie wychodzi.
Powód jest prosty. Niemal wszystkie propozycje metodologiczne opierają na jednym i tym samym, profesjonalnie brzmiącym „drillingu”, którego polskie tłumaczenie demaskuje bezlitośnie, już gorzej trochę brzmiące, „wwiercanie” wiedzy w głowę ucznia. Jedną z takich propozycji jest metoda audiowizualna. Wielokrotne słuchanie, a następnie powtarzanie materiału ma za zadanie „wkuć” język do głowy kursanta i wyrobić w ten sposób refleks jego odtwarzania. Podobny cel zakłada metoda Berlitza, w której „prowadzący zajęcia native speakerzy wspomagają się dodatkowo rysunkami i mimiką twarzy”. Jeśli więc nawet uczeń nie rozwinie odczuwalnie swoich anglojęzycznych umiejętności, opuści przynajmniej kurs ze wspomnieniem całkiem niezłego show. Niezapomniane doznania emocjonalne gwarantuje także bardzo modna w ostatnim czasie metoda Callana  - propozycja dla kursantów o mocnych nerwach. W jej przypadku nie liczy się bowiem samo mechaniczne odtwarzanie języka, ale satysfakcjonująco szybkie wykonywanie tej czynności. Prowadzący zadaje więc wiele pytań z zaskoczenia i to tak wielkiego, że często przerażenie i wbicie słuchacza w stołek uniemożliwia wypowiedź nawet w kwestii koloru ołówka. Rynek szkoleniowy przewiduje oczywiście także propozycję dla tych bardziej wrażliwych. Idealna dla nich metoda Community Language Learning zakłada, że najważniejsza dla procesu uczenia się jest atmosfera wzajemnego zaufania i wsparcia. Czyli zdaje się, że nawet jeśli kursantowi idzie kiepsko albo wcale, może on zawsze liczyć na czułe głasknięcie po głowie. I przytulenie przez ucznia, któremu wcale nie idzie lepiej. Słuchacze (że tak pozwolę sobie po raz kolejny na odważną dosłowność) prowadzonego tą metodą kursu używają języka ojczystego, a nauczyciele, przed samodzielną próbą uczniów, tłumaczą ich wypowiedzi. Co by nie mówić, metoda ta naprawdę mogłaby być niezwykle skuteczna, pod warunkiem jednak, że nauczyciel…zamieszkałby z kursantem. I „nie opuścił go aż o śmierci”… Ci, którzy mimo wszystko nie do końca są gotowi na takie poświęcenie, mogą spróbować metody o wymownej nazwie „The Silent Way”. Nie tylko nie wymaga ona wchodzenia w żadne związki, ale wręcz usuwa nauczyciela z procesu nauczania. I to wcale nie dlatego, że załamany brakiem językowych postępów kursant dopuszcza się zbrodni. Metoda ta podobnie jak pozostałe nie przyczynia się do rozwoju niemechanicznych umiejętności językowych, ale jako jedyna – nie utrudnia ich zdobycia. A to już coś! Podczas nauczania „nauczyciel mówi jak najmniej i stopniowo "wycisza" i wycofuje się..”. Co by to nie znaczyło. Może tłumaczy, tłumaczy i nagle myk – znika za drzwiami? Nawet jeśli skuteczność takiej metody nie jest w dalszym ciągu zadowalająca to jej opłacalność rekompensuje firmie zapewne ten drobny szczegół. Wystarczy bowiem zatrudnić jednego obrotnego nauczyciela, który w czterdzieści pięć minut będzie obskakiwał kilkanaście lekcji. Po prostu genialne!
I choć firmy szkoleniowe wypuszczają na rynek coraz bardziej innowacyjne propozycje, najciemniej okazuje się być pod latarnią. W ogóle nie bierze się pod uwagę, że uczeń języka angielskiego może być jednostką całkiem nieźle rozgarniętą, która, gdyby tylko dać jej szansę, mogłaby ZROZUMIEĆ anglojęzyczne zjawiska. Zamykanie całej wiedzy w ściśle poselekcjonowane reguły i zasady odbiera tę możliwości i kończy się kolejnym strzałem w dziesiątkę...który niestety znowu pada zupełnie obok tarczy. Niedocenianie myślenia w procesie nauczania skutkuje więc udoskonalaniem nieskutecznej „pamięciówki”, zbędną nauką akcentu, wprowadzaniem mało znaczących metodologicznie elementów na margines bądź co bądź – tego samego drillingu. W efekcie na rynku raz po raz pojawiają się innowacyjne produkty, oferujące starą, nieefektywną bazę, podaną w nowej oprawie. A to przecież jakby spróbować niedobrego cukierka, wypluć i takiego wymemłanego zapakować do nowego, ładnego opakowania. Po czym rozpakować z powrotem, ponownie skosztować i dziwić się, że wcale lepszy nie jest…  
Faktem jest jednak, że nauczyciele chcą dobrze…tylko wychodzi jak zwykle. Wierzą w skuteczność tego, co propagują, bo choć może w praktyce najefektywniejsze to nie jest – nic lepszego sami nie znają. I tak chronią nieświadomie kursanta przed bliższym zrozumieniem języka, osłaniają przed dostrzeżeniem logiki w gramatycznych konstrukcjach, strzegą przed ujawnieniem analogii do rodzimej mowy uczonego. I choć w związku z tym nie rozwijają językowych zdolności klientów, przyczyniają się bez wątpienia do wzrostu dochodów firmy. Czyli jak to mówią „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Efektem ubocznym praktykowanych metod jest bowiem niezwykle dochodowy biznes m.in. phrasal verbs, reported speech czy articles, które uczone na pamięć i według ścisłych zasad, wciąż przyciągają nawet tych samych kursantów. Cóż, w sumie dłuuuugotrwałe relacje z klientami to w biznesie podstawa. A czyż to nie o angielskim mówi się, że jest językiem biznesu…?







poniedziałek, 7 maja 2012

Kochani! Nastąpiła niestety kolejna zmiana. Poinformuję Was ostatecznie na Facebooku o zamieszczeniu kolejnego tekstu. Bardzo Was przepraszam za to opóźnienie!

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Bo nawet kocia miłość ślepa jest…jak kret!

„Aby znaleźć miłość, nie pukaj do każdych drzwi. Gdy przyjdzie twoja godzina, sama wejdzie do twego domu, w twe życie, do twego serca”. (Robert Allen Zimmerman (Bob Dylan). No i wchodzi. Często w butach, nawet zabłoconych, zawsze bez pytania o pozwolenie. Czasem okazuje się być piękną, taką na całe życie, niekiedy wpada tylko na krótką chwilę, wieńcząc pobyt tanią tragedią prosto z romansu. Dla tych paru momentów warto jednak za każdym razem oddawać się uczuciu bezgranicznie. Jak Werter, mickiewiczowski Konrad, czy sam twórca bohatera. I zawsze być zwartym i gotowym. Bo wielka miłość dopada prędzej czy później każdego. I wcale nie trzeba być postacią z książki, ani najatrakcyjniejszym człowiekiem na świecie. Nawet człowiekiem być nie trzeba... Pomimo więc czterech łap, włochatego ciała i przebytej kastracji wciąż „czekam na tę jedną chwilę, kiedy serce mi jak szalone zabije…”. I niekoniecznie chodzi o moment, kiedy muszę uciekać wylizując równocześnie z czubka głowy jajeczko, przygotowane do panierowania kotletów.
Nic nie wskazywało, że to będzie TEN dzień. Wręcz przeciwnie – ten zaczął się wyjątkowo tragicznie. Otóż siedzę sobie standardowo od ponad godziny przy pustej misce, z nadzieją, że któreś z właścicieli w końcu skojarzy moje przycupnięcie w tym właśnie miejscu z coraz wyraźniejszym burczeniem mojego brzuszka. Miski wprawdzie cztery mi postawili, żeby tworzyć pozory, że kot to w tym domu ma na bogato, ale w żadnej z nich jak zwykle nic nie ma. W końcu zauważa mnie właścicielka, kieruje się w stronę znajomej szafki kuchennej i wyciąga podejrzanie wyglądający worek. Pachnie jednak jedzeniem, więc biegnę z powrotem w stronę miski. Kiedy czekam, aby zanurzyć pysk po same oczy w pyszniutkiej galaretce i świeżutkim, rozpływającym się w pysku mięsku, z marzeń wybija mnie odgłos dzwonienia kolejnych kawałków jedzenia o dno metalowej miski. W tym samym momencie zostaję poinformowany, że z dniem dzisiejszym ogranicza mi się mokrą karmę na rzecz suchej. Że niby w trosce o czystość moich zębów. Nie wiem co ma piernik do wiatraka. Pewnie akurat na tę karmę była promocja cenowa, a właściciele ze wstydu całą ideologię do zakupu dopisują. Jako, że jednak głód wykręca mi żołądek, biorę się za jedzenie…i już z pierwszym kęsem uświadamiam sobie niezrozumiały wcześniej związek karmy z czystością zębów. Plan zdaje się być prosty - najłatwiej utrzymać w czystości coś, czego nie ma. A że stracę wszystkie zęby – nie mam żadnych wątpliwości! Toż ta karma jest twarda jak krata w więzieniu, którą ostatnio chciałem przegryźć. Próbuję wypracować jakąś metodę zjedzenia podanego obiadu. Najpierw liżę go, potem ciumkam, na koniec popijam obficie wodą. Jednak nic z tego. Zjadam więc zaledwie kilka kawałków i podążam w stronę kartonowego legowiska na parapecie. Decyduję się przespać głód i wstać na kolację. Bardziej zjadliwą miejmy nadzieję.
            Ostatkiem sił wskakuję na parapet. Kiedy układam się w ulubionym pudełku po bananach mój wzrok przyciąga urzekające śpiewanie. Spoglądam na wykonawcę i… mało nie spadam z parapetu. Cudne oczy, krakowskorynkowa uroda, nienaganna figura. Serce mało nie wyskakuje mi przez futro, a w głowie Krajewski mimowolnie zaczyna śpiewać „wielka miłość nie wybiera, czy jej chcemy nie pyta nas wcale…”. Patrzę na gołębicę jak zahipnotyzowany. Wygląda przepięknie, nawet z nóżkami zatopionymi głęboko w obfitych produktach własnej defekacji. Ona również nie potrafi oderwać ode mnie wzroku. Nie dziwi mnie to wcale. W końcu nie tylko przyjaciel Shreka ma w sobie „ten zwierzęcy magnetyzm”. Scena rodem z dramatu Szekspira. Ona, moja Julia, spogląda na mnie z balkonu, a ja, jej Romeo, niczym rasowy romantyczny kochanek miauczę serenady ściskające za serca. I uszy. Podobnie jak włoscy bohaterowie, wywodzimy się z zupełnie odmiennych rodzin, ba, nawet gromad i kochamy się na przekór całemu światu. Jej pożądanie wzniecam dodatkowo szerokim uśmiechem, doceniając ku własnemu zdziwieniu wyczyszczone suchą karmą uzębienie. Wprawdzie oddech mam wciąż trochę nieświeży, ale patrząc na zwyczaje fizjologiczne wybranki, myślę, że nie ma to znaczenia.
Pewnego dnia, kiedy jak zwykle przybywam na zaloty, dostrzegam partnerkę w niedwuznacznej sytuacji…przy jajkach. Z tego co mi wiadomo z platonicznej miłości dzieci raczej nie ma. A więc zdradziła mnie! Ona grucha, że to nie jest tak jak myślę, że jestem jedyny i mnie kocha. To znaczy wydaje mi się, że to właśnie grucha, bo języki obce nigdy nie były moją mocną stroną. Chciałbym jej wierzyć lub zdecydować się choćby na testy DNA, ale…kogo ja chcę oszukać!? Cóż, widać gołębica nie gołębica - wszystkie baby są takie same. Czuję, jak pęka mi serce. Uszy mimowolnie opadają mi wzdłuż głowy. Ciągnę za sobą łapy i bez emocji mijam przygotowaną na śniadanie szynkę. Koci katar maskuje przed ocierającą mi oczy właścicielką prawdziwą przyczynę łez…
Na szczęście szybko się z tej miłości wylizuję. Po tygodniu kotlet znów jest kuszący, a kradziona z talerza szynka – najpyszniejsza na świecie. Life is brutal jak to mówią, ale trzeba żyć dalej. Tym bardziej, że na balkonie pojawia się nowa foczka. Znaczy ptaszyna. I to znacznie piękniejsza niż eks, którą pogoniłem do sąsiada. Czy będzie jednak zainteresowana kotem po przejściach? Nie przekonam się, jeśli nie spróbuję. W końcu kiedy w grę wchodzi prawdziwa miłość, trzeba stawiać wszystko na jedną kartę. Zanurzam więc pospiesznie łepek w misce z suchą karmą, przelizuję grzywkę i przygotowuję się na nowe zaloty. Odchrząkuję jeszcze kilka razy w celu jak najbliższego trafienia w pierwszy dźwięk serenady i wskakuję na parapet. Uśmiecham się szeroko, a imponująco czyste kiełki ściągają od razu jej zaciekawione spojrzenie. Nie wiem, czy to te motylki, o których się mówi, czy może zjedzony wczoraj kurczak, ale coś w brzuszku łechce mnie bez wątpienia. Po raz kolejny zakochuję się po czubek uszu i końcówki wąsów. W końcu prawdziwa miłość nie zna granic. I bez wątpienia - ślepa jest jak kret.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Bo nie o to chodzi, by złapać króliczka, ale by gonić go!

                 „Morza szum, ptaków śpiew, złota plaża pośród drzew…” Tak w życiu przeciętnego Polaka miał wyglądać okres zwany niegdyś rentą starczą, dziś zdecydowanie dumniej brzmiącą – emeryturą. Nomenklatura zdaje się być jednak jedynym powodem do dumy. Już w 1999 roku Krzysztof Dzierżawski, ekspert Centrum im. Adama Smitha, praktyk gospodarczy i publicysta, niczym Kasandra polskiego systemu emerytalnego wyrokował, że „to się nie może udać”. I okazuje się, że miał rację - z wakacji pod palmami nici. Na żadne wyjazdy nie będzie czasu. Nie będzie pieniędzy. Aż chciałoby się dodać, że w ogóle niczego nie będzie, jakby to powiedział białostocki głos ludu w gustownym sweterku. Dlaczego? Zgodnie z definicją słownikową „emerytura to świadczenie pieniężne, które ma służyć jako zabezpieczenie bytu na starość  dla osób, które ze względu na wiek nie posiadają już zdolności do pracy zarobkowej albo utraciły ją w znacznym stopniu oraz nie dysponują innymi źródłami dochodu gwarantującymi możliwość utrzymania się”. I niby wszystko się zgadza. Brakuje jednak gwiazdki i krótkiej wzmianki, choćby maczkiem, że to nie emeryt ustala kiedy nie posiada już zdolności do pracy i tym samym traci źródło dochodów. Emeryt ma czuć się dobrze, nie tak długo, jak dopisuje mu zdrowie, ale jak rząd w danym momencie uchwali. A nowa reforma emerytalna zawiesza poprzeczkę niezwykle wysoko.
           Szef NSZZ "Solidarność" Piotr Duda zauważa, że jeszcze rok temu przedstawiciele rządu zaprzeczali, ażeby wiek emerytalny miał zostać wydłużony. Czyli jak się okazuje – to był taki żarcik. A że Polacy tak wszystko na poważnie biorą… Mimo więc świadomości zupełnego braku poczucia humoru narodu polskiego premier dzielnie staje przed nim i wygłasza odważnie expose. Po wielkim sporze koalicyjnym oraz gorącej dyskusji rządowej wiek emerytalny zarówno mężczyzn jak i kobiet ma zostać podwyższony do 67. roku życia. Wprowadzanie reformy jest planowane od 2013 roku. Wiek emerytalny będzie podwyższany co cztery miesiące o jeden miesiąc, w konsekwencji czego Polacy każdego roku pracować będą o 3 miesiące dłużej. Ostatecznie poziom 67 lat osiągnięty zostanie w przypadku mężczyzn w 2020 roku, natomiast w przypadku kobiet – w 2040. Metoda małych kroków pozwala z jednej strony uniknąć szoku związanego z dużymi zmianami. Z drugiej chciałoby się jednak zanucić, że „nie o to chodzi by złapać króliczka, ale by gonić go”. I coś w tym jest. Część emerytów upoluje swoje świadczenie, część jednak – całe życie będzie tylko gonić. Reforma pozwoli ustabilizować na zadowalającym poziomie ilość tych jedynie goniących, bo nie ma co ukrywać - takich właśnie emerytów Polska kocha najbardziej!
            „Rząd zaplanował podwyższenie wieku emerytalnego w przemyślany sposób” - mówi na konferencji prasowej minister finansów Jacek Rostowski. Co do tego akurat nie ma żadnych wątpliwości. W końcu dla kogoś ta reforma musi być korzystna. Pomysł jednak mimo wszystko nie spotyka się nawet w sejmie i wśród ekspertów z jednogłośną aprobatą. SLD proponuje, żeby pułapem emerytury był nie wiek, a staż pracy, Gwiazdowski –  ekonomista, prawnik, prezydent Centrum im. Adama Smitha - proponuje obrać za kryterium wiek, ale bez konieczności przedstawiania świadectw pracy z często nieistniejących już zakładów. W tych przypadkach zdaje się być jednak duże prawdopodobieństwo, że emeryt zbyt długo miałby szansę być emerytem i niczym sęp - żerowałby na świadczeniach. Proponowano zatem również uszczuplenie działającego systemu, poprzez m.in. ograniczenie ogromnej ilości pracowników ZUS-u. Po co jednak rząd ma robić cięcia wewnątrz systemu, kiedy poczciwy emeryt na wszystko zapracuje? I to bez gadania! Bo propozycja przeprowadzenia referendum, poparta przez 74 % Polaków, zostaje definitywnie odrzucona.
 To jednak nie oznacza braku troski o społeczeństwo. Wręcz przeciwnie. Tusk zapowiada, że co cztery lata rząd będzie dokonywać przeglądu realizacji ustawy. Czytaj: będzie regularnie sprawdzał, czy przypadkiem emeryci się nie zawzięli i nie żyją zbyt długo. Albo czy panowie przed siedemdziesiątką wystarczająco żwawo jeszcze łopatą machają lub czy staruszki – ekspedientki zadowalająco często dostrzegają klienta przy ladzie. Warto jednak zacisnąć sztuczną szczękę. Nawet jeśli klient widoczny jest jak przez mgłę, a łopata raz po raz wypada z dłoni. W końcu dłuższa praca-wyższa emerytura! Ile wyższa? Podobno znacznie. Ale do końca nie wiadomo. Jak przyznaje polska ekonomistka Agnieszka Chłoń-Domińczak trudno powiedzieć, jak zmieni się wysokość emerytur, ponieważ wymagałoby to wyliczeń. Jej zdaniem obliczenia premiera Tuska wydają się poprawne. No a jak się WYDAJĄ, to można spać spokojnie.
Szczególnie, że już 50% ZNACZNIE wyższej docelowej kwoty będzie można otrzymywać przechodząc na tzw. emeryturę częściową. Kobiety będą mogły korzystać ze świadczenia już po ukończeniu 62 lat, mężczyźni natomiast - po ukończeniu lat 65. Do tego konieczny będzie staż ubezpieczeniowy, odpowiednio: dla kobiet - co najmniej 35 lat, dla mężczyzn - co najmniej 40 lat. Emeryturę częściową pobierać będzie można bez względu na wysokość osiąganych dochodów z pracy i bez konieczności rozwiązywania stosunku pracy. Pod warunkiem oczywiście, że takowy będzie jeszcze zawiązany.
A z tym może być trudno. Szacuje się, że w Polsce jest obecnie ponad dwa miliony bezrobotnych. Liczba ta będzie sukcesywnie rosła w związku z pojawianiem się na rynku pracy wciąż nowych niedoszłych emerytów. A jeśli z bezrobociem boryka się człowiek wykształcony, będący w wieku aktywności zawodowej, to czy pracę znajdzie mniej już sprawny i efektywny kandydat oferty niemalże „last minute”? Pojawił się wprawdzie pomysł zagwarantowania miejsc pracy osobom starszym, jednak w kontekście ogromnego bezrobocia trudno wyobrazić sobie funkcjonowanie takiego prawa. Nawet mając iście rządową wyobraźnię. Poza tym jak przekonać przedsiębiorcę, że najważniejszy nie jest produktywny, kompetentny pracownik oraz rozwijanie własnego biznesu ale realizowanie społecznej misji? Trudno zdobyć się na takie poświęcenie ze świadomością, że „przeciętny 65-latek łyka 5 tabletek na dzień, a połowa z osób w tym wieku cierpi jednocześnie nawet na trzy schorzenia. Poza tym co trzeci senior ma problemy z pamięcią, z kolei co czwarty przewrócił się przynajmniej raz w ostatnim roku i dotkliwie potłukł”. Trudno w takim stanie dalej pracować fizycznie lub sprawnie obsługiwać klientów. Jak trafnie zauważa Gwiazdowski, „niektóre zawody niszczą organizm dużo bardziej niż praca zawodowego posła”.
Z badania wynika, że 83 proc. Polaków sprzeciwia się podniesieniu wieku emerytalnego. Ale na szczęście rząd wie, co jest dla nich najlepsze. I przypomina, że inne kraje europejskie wprowadzają podobne zmiany. A że my mimo wszystko wciąż jesteśmy w czołówce – ach ta nasza polska ambicja… Tylko nie wszyscy chcą być tacy ambitni jak premier, którego wydłużenie wieku pracy osobiście nie dotyczy. No chyba, że spełni się życzenie jednego z internautów, który pisze: „Tusk (…),życzę ci pracy łopatą do 67 lat”. Ale to raczej wątpliwe. Wspaniały pomysł rządu zdaje się być doceniany niezwykle rzadko. Ale jednak. Jeden z internautów zauważa, że proponowane zmiany w systemie emerytalnym pozwalają przecież „za jednym zamachem rozwiązać problem starzejącego się społeczeństwa, braku mieszkań i "tuskową" dziurę budżetową”. Rządowy plan, jak się okazuje, jest bardzo prosty. „Niepotrzebnie się podniecamy, że zdrowie nie pozwoli nam pracować do 67 roku życia. Przy dwumilionowym bezrobociu nikt nie zatrudni sześćdziesięciolatka. Już dziś dla osoby po pięćdziesiątce znalezienie pracy graniczy z cudem. Zresztą nie chodzi o to, żeby dłużej pracować, ale by nie wypłacać emerytur. Państwo ochoczo przyjmuje składki, nie po to wszakże by je oddawać (…) Kiedy ludzie mają nieszczęście dożyć np. 50-siątki wywala się ich z roboty (na ich miejsce czeka rzesza młodszych), a potem, jeśli nie stać ich na opłacenie czynszu - wywala się z mieszkania. Tym sposobem oszczędza się na wypłatach emerytur, zwalnia dużą liczbę mieszkań i dba o oszczędności w służbie zdrowia”. Toż ten biznesplan to istny majstersztyk! I może emerytów zbyt wielu nie będzie, ale ci, którym uda się przeżyć, będą mieli istne „życie jak w Madrycie”!
Wprawdzie ustawa ma zostać podpisana dopiero w maju, ale internetowa kampania propagandowa, przekonująca Polaków o korzyściach wprowadzanych zmian, rusza już pełną parą. A to dopiero początek. Według zapowiedzi premiera spoty reklamowe pojawią się także na portalach społecznościowych i w największych telewizjach w kraju. Kampania kosztuje bagatela – trzy miliony złotych! Na kwotę zrzucają się: Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej, Kancelaria Premiera, resort spraw wewnętrznych, obrony narodowej, finansów, sprawiedliwości oraz Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Czyli my. A wszystko po to, by przyglądać się na ekranach swoim ciężko zarobionym pieniądzom, i równocześnie przekonywać samych siebie, że wprowadzana reforma jest sposobem na poprawę własnej kondycji finansowej. Pozornie paradoks. Wspomnijmy jednak ogromny wyciek ropy naftowej w zatoce meksykańskiej i 93 miliony dolarów wydane przez koncern BP w pierwszej kolejności na kampanię społeczną, uspokajającą świat. Polski paradoks okazuje się więc w rzeczywistości uprawianiem polityki na światowym wręcz poziomie…

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

„The Simple Life”, czyli najważniejsze, żeby mówili

Błyśnięcie fosforyzującym tipsem do kamery, zarzucenie platynowym włosem, przypadkowe wyeksponowanie lateksowej bielizny. Brak bielizny. Bieganie w pocie czoła za obiektywem i ustawianie się, niby to od niechcenia, najlepszym profilem w celu utrwalenia pieczołowicie konserwowanej pod kilkucentymetrową warstwą tygodniowego makijażu urody. Profanowanie sfery sacrum, spędzenie nocy z nieswoim partnerem, opowiedzenie kompromitującej historii o przyjacielu. Każdy ma swoje sposoby, by zaistnieć w showbiznesie. A cel jak się okazuje, uświęca wszelkie środki.  
Można zainteresować ludzi niebanalnym stylem życia. Wszystko jedno, czy płynącym z przekonań, czy też przyjętym na potrzeby zwrócenia na siebie uwagi. Każda motywacja jest dobra. Jeśli jest skuteczna. Mentorką w tej dziedzinie pozostaje Reni Jusis, propagująca intensywnie ekologiczny styl życia. Je wyłącznie żywność organiczną, swoim dzieciom nie podaje żadnych leków, używa tylko pieluch tetrowych, mydła z proszku, pierze w orzechach i stosuje jedynie własnej, naturalnej roboty peelingi. I może nie jest to łatwe, może mało skuteczne, ale medialnie – idealne! Poza tym trudno o lepsze rozwiązanie jeśli się nie chce chodzić do sklepu. I trudno tym samym o większy potencjalny target tego stylu. Jako eko człowiek poszłabym jednak trochę dalej. W końcu ludzie mają więcej wad niż tylko lenistwo. Czemu więc ograniczać liczbę potencjalnych fanów? Propagowałabym więc rozgniatanie puszek, ale wzajemnie na swoich głowach w ramach rozwiązywania rodzinnych problemów oraz segregację śmieci…między najbardziej znielubionych sąsiadów, na zasadzie Kowalskiemu podrzucam szkło, Nowakowi na wycieraczkę plastik itp. Wszyscy by o mnie nie tylko mówili, co jest w gruncie rzeczy najważniejsze, ale za te rozwiązania wręcz by mnie pokochali! Bo kto mógłby pozostać obojętny na moją ekologiczną i jakże modernistyczną, bądź co bądź, prawdziwość?
Jako inną metodę budowania swojej marki można wybrać drogę lansu Joanny Horodyńskiej. I znaleźć sposób na gwiazdy, wciąż dziwnym trafem bardziej znane od siebie. Na ich sławę wpływu wprawdzie się nie ma, ale podobnie jak pani Joasia można by im pomagać być znanym z tego, że źle wyglądają. Dobre i to. Wystarczy być cierpliwym. I tak metodą eliminacji, bez brzydkiego wskazywania na siebie palcem, stać się najlepiej ubraną osobą w kraju. A potem w Europie, w końcu na świecie! A jak udostępnią Kosmos to i tam dotrzeć! Do tego czasu jak pani Joasia balansowałoby się na krawędzi snobizmu i światowej mody, krytykując każdego, kto wyjdzie na ulicę. Bez odpowiedniej metki oczywiście. Obserwować, plotkować, poddawać bezlitosnej krytyce – mam kilka sąsiadek o podobnych zainteresowaniach. Nieświadome kobiety zamiast występować na salonach Warszawki w roli ekspertek, siedzą z nosami rozpłaszczonymi na okiennych szybach i marnują swój potencjał. Nieoceniona strata dla showbiznesu…
Kiedy prowadzony styl życia okazuje się dla mediów zbyt nudny i nie ma chętnych do posłuchania rewelacji na temat sąsiadki spod piątki – zabawa się kończy. Nie pozostaje nic innego, jak lansować się po trupach. Dosłownie. Historia rodziców Madzi pokazuje, że makabryczny lans także może być niezwykle skuteczny. Zaczyna się od tragicznej śmierci ich córeczki. I co by w tej historii nie było prawdą, jak wielka tragedia by się nie działa, szkoda by tego szumu medialnego nie wykorzystać. Więc wykorzystują. Najpierw wprawdzie podchodzą do mediów z dystansem, poniekąd ich unikają. Kasia na oficjalnej konferencji nie wypowiada nawet słowa. Jednak cicha woda brzegi rwie. Kobieta woli zapewne zachować posiadane informacje na program o większej oglądalności. I tym, o czym trudno jej było mówić oficjalnie wśród dziennikarzy, dzieli się przed całą Polską z Ewą Drzyzgą. Wkrótce nekrobryci opanowują zupełnie prasę, telewizję, Internet. O swoim smutku nie zapominają mówić do żadnej z mijanych po drodze kamer. Nawet ilość łez jest jakby odliczona, żeby do żadnego obiektywu nie zabrakło. Zmiany koloru włosów, image-u, przeprowadzki, próby samobójcze – już nikt nie wie, co jest prawdą, ale czy to wciąż jest w tej historii najważniejsze? Faktem jest, że rodzice Madzi to jedni z najbardziej znanych obecnie ludzi w kraju. Co się dziwić - takiego trzymania w napięciu oraz ciągłych zwrotów i tak wartkiej akcji sam Quentin Tarantino by się nie powstydził...
Jeśli mimo niepodważalnej efektywności przywołanych form promocji nie posiada się dość odwagi na wstąpienie w szeregi nekrobrytów, bez zainteresowania podchodzi się do czyjegoś ubioru, a tak właściwie nie ma się żadnych zainteresowań to w showbiznesie wciąż można znaleźć swoje miejsce. W najbardziej zatłoczonej grupie nicobrytów, wśród takich sław jak Jola Rutowicz, Dominika Wodzianka-Zasiewska, czy światowej klasy - Paris Hilton. Nie zasłynęły dzięki swoim talentom, pasjom, ciekawym poglądom. Są znane…bo po prostu są. I starają się by nikt o tym fakcie nawet na chwilę nie zapomniał. Stawiają przede wszystkim na kontrowersje. Od wyglądu począwszy. Mniej lub bardziej czerpią z tradycji lalki Barbie, jedna idąc bardziej w konwencję businesswoman, druga –propagując ciemniejszą wersję zabawki (dosłownie i w przenośni), trzecia – prezentując równie kuse jak lalka stroje. Lub ich brak. Jak w jednym z odcinków „Kuby Wojewódzkiego”, kiedy Dominika Zasiewska ściąga kolejno koszulki klubów piłkarskich, aż pozostaje w studio zupełnie topless. Nie ma się oczywiście co nad moralnością tej sytuacji zastanawiać. Jak goły biust jest w cenie, to się go sprzedaje. Proste. Poza tym zdesperowana nicobrytka (a zdesperowana ze względu na brak jakichkolwiek umiejętności jest każda) nie ma takich małostkowych dylematów. Tym bardziej, że ciało, to często jedyne, co może zaoferować. Każda więc pamięta, by odkrywać przed obiektywem to i owo oraz regularnie zapominać bielizny. Business is business.
  Poza tym każda nicobrytka ma swój rekwizyt, stanowiący niejako jej wizytówkę. Jola ma różowego kucyka, Wodzianka – dzbanek z wodą, a Paris – pasującego do dnia, stroju i nastroju czworonogiego pupilka. Na którego to jedynie mój kot spogląda z podziwem i zazdrością. Uzupełnieniem wizerunku są oczywiście liczne skandale, których planowanie spędza zapewne nie jednej nicobrytce sen z powiek. Bo wybrana przez nią forma lansu nie polega wbrew pozorom na ciągłej zabawie i odpoczynku. Bycie nicobrytką także zobowiązuje. Przede wszystkim do większej niż w innych grupach kreatywności. Sprawę ułatwia znacznie zamiłowanie do używek, które dopełnia idealnie skandalicznego, więc medialnego zarazem, obrazu własnej marki. Jazda pod wpływem alkoholu, narkotyki, w końcu problemy z prawem – kontrowersyjne tematy to niezwykle rozchwytywane kąski medialne. Nie ma więc co dumać nad zdrowiem. Skandale pozwolą zarobić wystarczająco dużo pieniędzy, by zainwestować w przyszłości w dobrego lekarza.
Chwytliwym tematem na pierwsze strony gazet jest także seks i mężczyźni. A nicobrytki posiadając tę wiedzę, „nie wahają się jej używać”. Szczególnie Paris Hilton, która znana jest z bardzo…rzeczowego podejścia do mężczyzn. Nie mylić z konkretnym. Po co się ograniczać, angażować w jakieś związki, zakochiwać, kiedy miłość zupełnie nie jest w modzie i nikt o niej pisać nie chce? Dziś chętniej niż o uczuciach mówi się o robieniu lodów. A temat choć wielu nicobrytkom nie jest obcy,  trudno w nim o lepsze ekspertki od Grycanek. Stąd i one pojawiają się ostatnio w zaszczytnych szeregach nicobrytek, szusując po salonach Warszawki niczym wielkoformatowe gwiazdy. Podobno jednak nie samymi lodami torują sobie drogę do sławy, bo w gruncie rzeczy mają wiele talentów. Jedna Grycanka uwielbia gotować, druga tańczy salsę. Dziwne, ja też to potrafię, a jakoś nikt mnie nie zaprasza…
Bardzo skuteczną formą promocji własnej osobowy okazuje się także ostentacyjny tumiwisizm medialny, czyli tzw. lans na …nielans. Czyli, że  niby nic. Że sława nie uderza do głowy. Że pozostaje się obojętnym na swoją popularność. A tym szczerzej to brzmi, kiedy ma się już w garażu swoje wymarzone czerwone Ferrari. I parę innych drobiazgów. Kuba Wojewódzki osiągnął w tej kategorii mistrzostwo. Choć zupełnie niepotrzebnie startował, bo jako juror wielu talent show zbudował solidną rozpoznawalność na kompetencji i trafności uwag. Uparł się jednak widocznie, żeby mieć więcej. A „im więcej ciebie tym mniej”, jak ostrzegała Natalia Kukulska. Kierowany jednak kantowskim imperatywem Kuba postanawia ostatecznie podjąć drugi etat jako…pajac. W swoim autorskim programie. Niezwykle często przypomina w nim o ambiwalentnym stosunku do sławy. Powtarza, że „naprawdę nie chce być gwiazdą”, trawestując słowa popularnej reklamy leku na zgagę, w której aktor próbując ukryć przed kobietą swoje złe samopoczucie przekonuje ją, że „naprawdę lubi miętę”... Kuba chce pozostać prostym, szczerym człowiekiem. I rzeczywiście, zgodnie z planem co tydzień udowadnia jak wielkim jest…prostakiem. Derywat wprawdzie trochę mu się pomylił, ale bez wnikania w szczegóły. Showman konsekwentnie wybiera model prawdziwości, jaka uzupełnia tę drugoetatową tożsamość. I gwałci co tydzień uszy słuchaczy monotematyczną listą pytań, bez względu na to, czy gościem jego programu jest wybitny reżyser, wspaniała aktorka, czy piłkarz. Najczęściej wszystko kręci się wokół seksu. Ale że niby to zupełnie naturalnie toczące się rozmowy, zupełnie przypadkowo wpadające na ten sam tor. Żadne tam udawanie, granie, desperacka próba zwrócenia na siebie uwagi  Po prostu „lans na nie lans” na światowym poziomie…
W showbiznesie jest miejsce dla każdego, kto ma parcie na szkło. A kluczem do sukcesu jest jedynie wybranie najlepszej dla siebie formy lansu. „Starsza pani musi więc zniknąć” – myślę spoglądając przez okno na wracającą z zakupami starszą sąsiadkę. Popyt rodzi podaż, a że ostatnio tragedia dobrze się sprzedaje, nie ma się co rozczulać. Szczególnie, kiedy celem jest popularność i kilka okładek poczytnych czasopism. Część dramatycznych scen planuję rozegrać bezpośrednio pod siedzibą telewizji. Co by za daleko nie mieli, a i żeby włos mi się nieefektownie nie rozwichrzył od zbyt długiego czekania na możliwym wietrze. I choć kontrowersje może budzić wybrana droga do sławy, to przecież nie o jakość się rozchodzi, a o ilość informacji przekazywanych przez media. Bo najważniejsze, by mówili. Nie ważne co. I nie ważne za jaką cenę.  

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Jak to choroba wyszła kotu na zdrowie

Ale pyszności! Ostatni kawałek świątecznej szynki wcinam niestety w biegu, ale dopóki nikt mnie nie dogania-nie narzekam. Poza tym moje bieganie z jedzeniem niczym szczególnym się nie wyróżnia. Z tego co słyszałem, dziś wszyscy żywią się „w biegu”. Pewnie dlatego, że jeden drugiemu zaczął w końcu jedzenie podbierać. To było do przewidzenia. Bardziej mnie dziwiło, kiedy siedzieli obok siebie przy stole i nawet jeden raz łapy do talerza sąsiada nie odważyli się włożyć. Książkowy wręcz przykład patologii! Tak więc z Panią „na ogonie”, duszą na ramieniu, a wędliną w pysku robię wszystko, żeby się nie stać konsumpcyjnym dewiantem. I póki co wychodzi mi przepysznie.
Żeby nie przerywać jednak dobrej passy, na poobiednią drzemkę zamiast kanapy wybieram najgłębsze miejsce w szafie. Po krótkim czasie ze snu wyrywają mnie dochodzące z kuchni hałasy. Podnoszę się niechętnie i nurkuję głębiej w ręczniki. Dźwięki pozostają nie stłumione. Zaczynam się denerwować. Słyszę coś o darciu kotów, potem o dachowcach i braniu „kota w worku”. Próbuję te informacje połączyć w całość…toż to makabra po prostu! Jaki wyrafinowany scenariusz! Złapać, podrzeć i do worka wsadzić dam się jednak dopiero po moim trupie! Choć takim podejściem to ja pewnie robię z siebie ofiarę-marzenie. Jedyne co mi przychodzi w tej chwili do włochatej głowy to wślizgnąć się zgrabnie pod ostatni ręcznik i mieć nadzieję, że nikt tam nie zajrzy. Jestem przecież zbyt piękny i młody, żeby umierać, czy stać się chińską przystawką! Poza tym jeszcze tyle rzeczy mam w życiu do zjedzenia! Niestety, drzwi szafy rozsuwają się nagle, a czyjeś ręce zaczynają nerwowo przerzucać ręczniki. Głowę podkulam pod łapy, ale chyba nadal mnie widać. Spoglądam niepewnie na właściciela chwytających mnie gwałtownie dłoni. Pani ściska mnie i płacze równocześnie. Pewnie to jej pierwsze morderstwo, stąd ta huśtawka nastrojów. Jestem przerażony, próbuję się uwolnić…kiedy nagle czuję morze zalewających mnie całusów. Ze strzępków zdań wnioskuję, że chyba się zgubiłem i właśnie mnie odnaleziono. Tyle przygód przeżyć i nic o tym nie wiedzieć! Choć nie ukrywam, że wolałbym zostać uświadomiony, kiedy już się wyśpię. 
Po bezczelnym obudzeniu idę do wanny się wylizać. Dokładnie, włącznie z końcówką ogona. Nie to co ludzie, że niby się myją, a nawet raz językiem nie machną. Brudasy! Tym razem jednak mycie idzie mi wyjątkowo ciężko, bo towarzyszy mu niekończące się kichanie. A trudno tak się myć i obsmarkowywać równocześnie. Słyszałem, że alergia na koty jest bardzo popularna, ale żeby być uczulonym na samego siebie? Nagle robi mi się słabo. Wiedziałem, że to ciągłe stresowanie małego, biednego, głodnego kotka kiedyś źle się skończy. Padam jak kawka. Czuję, że wywaliło mi nieestetycznie język, ale nie mam dość siły, żeby zwinąć go do pyska. Przyglądam się więc bezradnie, jak leży wywinięty obok głowy. Po spanikowanej pani wnioskuję, że wyglądam naprawdę źle. No nie, tyle mycia po to, żeby teraz w kalendarz kopnąć?!? U lekarza na szczęście dochodzę do siebie. Co więcej, pan doktor mówi o jakimś zdjęciu. Nie wierzę własnym uszom! Moja pierwsza prawdziwa sesja! Ja wiedziałem, że wreszcie gdzieś się na mnie poznają i to w najmniej oczekiwanym momencie! I faktycznie, czy można sobie wyobrazić bardziej niespodziewany moment niż wpychanie termometru w odbyt? W domu właścicielka pokazuje mi fotografię, a ja zaczynam się zastanawiać, czy fotomodeling to faktycznie moje przeznaczenie. Masakra! Facet tak idealnie oddał na zdjęciu moje wnętrze, a ja się zupełnie nie postarałem. Im dłużej się przyglądam, tym wyraźniej widzę nie postawnego, chciałoby się rzec-lwa, ale jakiegoś śmiesznego gryzonia. No szczur jak byk! I do tego tak pokracznie stanąłem! Brak perspektyw na karierę szybko przywodzi mi na myśl także dobre strony - przynajmniej linii nie będę musiał trzymać. A chyba nic gorszego nie można sobie w święta wyobrazić. I w ogóle w życiu.
Więc pomimo braku fotogeniczności i oficjalnej informacji, że mogę być alergikiem lub astmatykiem, nie martwię się zbytnio. Jeść mogę i to jest najważniejsze. A teraz nawet więcej, bo właściciele tak się przerazili moim stanem zdrowia, że wystarczy, głośniej odetchnąć i już głaszczą, tulą, a na koniec podsuwają różne pyszności. Co więcej, im głośniej się uda powzdychać, tym pyszniejsze i częstsze są przekąski. Tak więc znalazłem nowy sposób na życie. W fotomodelingu nie wyszło - przerzucam się na aktorstwo. Elastyczność to przecież podstawa. W wolnym czasie ćwiczę więc przyspieszony oddech, omdlewanie i efektowne wywalanie języka. Ciągnący się już po ziemi brzuszek najlepiej świadczy o tym, że nawet i choroba może wyjść czasem na zdrowie:)

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Ambitny magister podejmie pracę...

Ostatnie pytanie profesora, moja wyczerpująca, wbijana do głowy kosztem przydeptywania sobie worów pod oczami odpowiedź i jest! Mam! Na walkę o tytuł magistra poświęciłam jedną dwudziestą wieku, więc w końcu mi się należało! No a teraz z dyplomem pod pachą, świetną znajomością angielskiego ruszam na podbój rynku pracy. Na pewno już na mnie czekają z otwartymi ramionami. Nic tylko wybierać, przebierać i nieprzyzwoicie się bogacić!
            Za pierwszy cel obieram pracodawców, którzy mają minimalne wymagania. Celujący dyplom wygląda świetnie, ale potwierdza póki co jedynie moją teoretyczną fachowość. Więc od czegoś trzeba zacząć. Przeglądam pierwsze ogłoszenie: „Poszukujemy młodych obrotnych do pracy na karuzeli”. Niby nie powinnam już na początku wybrzydzać, ale obawiam się, że wymaganej obrotności mogę nie wytrzymać. Szukam dalej. W kolejnych ogłoszeniach informują, że zatrudnią osoby z ciemną karnacją do sprzedawania kebabu (ach ta polska dbałość szczegóły…), panią na pół etatu do rożna (fajnie być nadzianym, ale może niekoniecznie w tym kontekście) oraz „pracowników do fabryki dynamitu. Muszą lubić podróże”. Pewnie na wszelki wypadek, gdyby coś nie wypaliło. A raczej wręcz przeciwnie. Dalej trafiam na mrożące krew w żyłach ogłoszenie zoo, które „zatrudni zręcznego do czyszczenia akwarium piranii”. Umowę gwarantują od ręki. Nie piszą jednak, czy uratowanej, czy straconej. Więc chyba się nie zdecyduję. Poza tym wolę coś mniej ekstremalnego. Jest! „Zatrudnię od zaraz młodą atrakcyjną dziewczynę do kręcenia lodów". Choć podobno bogate doświadczenie zawodowe to podstawa, chyba aż tak CV wzbogacać nie mam odwagi. Czytam więc kolejne: „Poszukuję młodej, atrakcyjnej kobiety do posprzątania domu”, „Szukam dziewczyny…która posprząta mi mieszkanie w stroju Ewy”. O Farnę to raczej nie chodzi. No cóż, widocznie statystycznie rzecz biorąc atrakcyjne dziewczyny po prostu dokładniej sprzątają, a bez ubrania może nawet wykonują obowiązki szybciej ze względu na mniejszy opór powietrza. A więc to nie żadna niemoralna propozycja, tylko czysta fizyka! Mimo wszystko szukam dalej. „Zatrudnię panią do kserowania nocami”. Panią jestem, kserować potrafię. Niby idealne, ale pora jakaś dziwna. Może po prostu nocą prąd jest tańszy? Kolejny pracodawca nie pozostawia pola do domysłów: „zatrudnię sekretarkę na gwałt”. Przynajmniej jasno i szczerze przedstawia oczekiwania. I choć cenię jego otwartość, jeszcze tak zdesperowana nie jestem, żeby się na gwałt zatrudniać. I to na pełny etat! Nie chcąc jednak kusić losu, robię krótką przerwę w poszukiwaniach.
            Ostatecznie decyduję się skupić na ofertach na miarę swoich ambicji, zarówno intelektualnych jak i finansowych. A co! W końcu doświadczenie to nie wszystko! Szukam więc propozycji dla ambitnych magistrów. Zatrzymuję się na lakonicznej informacji o poszukiwaniu osoby do sprzedaży jajek. Dobra stawka i wymagają wykształcenia wyższego. Pomimo, że praca marzeń to nie jest, czuję, jak rozpiera mnie duma, że spełniam kryteria, wcale przecież nie podstawowe. Podobnie, jak w przypadku oferty pracy przy świniach. Wymagają osoby z wyższym wykształceniem, „szczupłej i niskiej, aby móc się wczołgać do chlewa oraz przebywać w środku podczas prac”. Ogólnodostępna liczba aplikujących wskazuje, że chyba wszyscy mali z regionu się zgłosili. W końcu pensja wcale niebanalna. Poza tym właściciel informuje, że „część chlewów została przerobiona na pracownicze kwatery mieszkalne, więc istnieje możliwość zakwaterowania”. Istne Eldorado! Ostatecznie jednak wolę zostać w Polsce. Zatrzymuję się na ogłoszeniu na „Specjalistę ds. organizacji pracy i obsługi projektów”. Brzmi dumnie. Niestety, spełniam jedynie połowę długiej listy oczekiwań. Co więcej, za wymagającą, odpowiedzialną pracę oferują najniższą krajową pensję i jednocześnie poszukują pracownika, „posiadającego zdolność logicznego myślenia”. No tak, bo „posiadać” to wcale nie znaczy używać. A w tym przypadku bierność jest jak najbardziej wskazana.
Poniżej znajduję kilka podobnych ogłoszeń. Poszukują specjalisty ds. sprzedaży, managera zespołu, analityka, a nawet prawnika i lekarza. Na każde ze stanowisk rośnie ilość wymaganych języków obcych i dodatkowych kursów. Wynagrodzenie, że tak sobie pozwolę użyć takiej metafory, pozostaje niezmienne. I utrzymuje się na poziomie wypłaty cukiernika. Perełką wśród ogłoszeń okazuje się jednak praca sekretarki. Okazuje się, że kwalifikacje na to stanowisko to ja będę mieć…może za dziesięć lat. Ale to już szybciutko dziś powinnam zacząć się doszkalać.  Bo idealny kandydat powinien: mieć wykształcenie wyższe, najlepiej techniczne, znać angielski, niemiecki (mile widziany także francuski), posiadać aktualną książeczkę szczepień,  uprawnienia elektryczne SEP do 1kV, prawo jazdy kat. B (C i D mile widziane), znać się na obsłudze komputera (Windows, Linux, MS Office, SQL, C++, Java, Matlak, Pascal), być obeznanym w budownictwie (kładzenie płytek, hydraulika, sieci komputerowe…). Poza tym mile widziane są umiejętności programowania sterowników PLC oraz obsługa narzędzi ogrodowych (kosiarka, glebogryzarka). No i oczywiście kandydat nie powinien mieć więcej niż 28 lat! Więc niestety, nie ma nawet co się brać za edukację. Jak już uda się być wystarczająco mądra, to będę jednocześnie zdecydowanie za stara. Cóż, trzeba ustąpić mądrzejszym…najlepiej jeszcze romantykom, dla których jedyną i najważniejszą motywacją w pracy jest…wykonywanie tej pracy. I którzy w związku z tym docenią ofertę 700 złotych proponowanej pensji. Bo przecież pieniądze nie są w życiu najważniejsze!
            Ja tam jednak kanapki z idealizmem jeść nie chcę. Niczym więc romantyczny, ale  buntownik, staję przeciwko światu i na przekór wzniosłym ideom pracy dla pracy, poszukuję takiej, która choć raz na jakiś czas pozwoli mi na zjedzenie bułki co najmniej z szynką.  I w końcu się udaje! Kiedy zatem jestem przekonana, że chwyciłam za nogi samego Pana Boga, szybko okazuje się, że to zwykły Zonk. Powinnam się domyślić, że tysiąc pięćset złotych na rękę to podejrzanie wysoka stawka. No i faktycznie. Nienormowany czas pracy, który kusił z ogłoszenia, nie mieści się rzeczywiście w żadnych normach, możliwość pracy w domu istnieje, a nawet jest koniecznością, jednak wyłącznie po godzinach, natomiast samochód, który miał być do mojej dyspozycji…pozostaje w dyspozycji także pięćdziesięciu pozostałych osób z firmy. Co więcej, planowane szkolenie „wysokiej klasy”, okazuje się wskazywać na grupę docelową, a nie, jak naiwnie myślałam - jakość, pracę pełną wyzwań  zapewnia brak kilku schodów między piętrami i wciąż zacinająca się toaleta. Dumnie brzmiący „dynamizm” firmy natomiast realizuje się w nieustannej rotacji pracowników, a obiecywane wsparcie w wykonywanych zadaniach zamyka się w niezwykle serdecznym zapewnieniu szefa, że…trzyma za mnie kciuki! Sama się dziwię, że tego nie doceniam.
Z każdym podobnym doświadczeniem takich niewdzięcznych magistrów, o dziwo, przybywa, a i poziom ich desperacji niebezpiecznie wzrasta. Na jednym z portali zamieszczone zostało ogłoszenie: „Jako człowiek uczciwy i przedsiębiorca niczego nie osiągnąłem(…)Jeszcze mam czas naprawić błąd i coś osiągnąć, więc planuję działać w równie barwnym i szerokim świecie alternatywnym. Skoro uczciwie nie można…Odpowiem tylko na poważne oferty bossów świata przestępczego”. Bo elastyczność to dziś podstawa! Można wybrać „pełną wyzwań” ideologiczną pracę dla pracy w wystudiowanym zawodzie, albo zdecydować się jednak (I uwaga! To będzie szalony pomysł!) zarabiać pieniądze i w miarę zapotrzebowania zmieniać kwalifikacje. Zastanawiam się chwilę i chowam dyplom do szuflady. Sprawdzam swój wzrost, wchodzę na wagę i dla pewności jeszcze przeczołguję się pod najniższym łóżkiem. Zgłaszam swoją kandydaturę do pracy przy świniach i wypełniam podanie o kwaterę.  

poniedziałek, 26 marca 2012

Pieski żywot kota...

Raz, dwa, trzy i wyyyskok! Wiszę wiszę wiszę… i spadam. Raz dwa trzy i wyyyskok! Wiszę wiszę wiszę…i znów przegrywam z grawitacją. Biorę jeszcze raz rozbieg, wybijam się i…Jest! Tym razem trzymam się kurczowo klamki i całą siłę wkładam w skierowanie jej w dół. Dodatkowo uderzam miarowo głową w drzwi, na których dyndam, starając się trafić z walnięciem w moment wystarczająco silnego naporu na klamkę. Wyższa szkoła jazdy, ale głodny kot, to zdesperowany kot! Więc choćbym miał wstrząsu mózgu dostać-dostanę się do tej kuchni!
            W końcu spadam, ale drzwi się otwierają. Gdybym miał ludzką łatwość wzruszania się, popłakałbym się teraz ze szczęścia. Jestem jednak kotem. Wpadam więc do pomieszczenia i niczym wygłodniały tygrys w środku tropikalnego lasu mam nadzieję zapolować na dorodnego ssaka kopytnego. Albo chociaż kurzą mrożonkę. Rozglądam się pospiesznie i… dostrzegam ogromny garnek! Kieruję się w stronę pieca, na którym oczyma wyobraźni już widzę pyszniutkie, ociekające tłuszczykiem zwierzęce ciałko. „No, stary! Już jesteś ugotowany!?!” – a myślą tą wyrażam groźbę, zdziwienie i wdzięczność równocześnie. Niestety, komiksowa chmurka nad moją głową z wyobrażeniem śniadania pryska jak bańka mydlana. Garnek okazuje się pusty. Rozglądam się raz jeszcze. Generalnie kuchnia kojarzy się z  jedzeniem i rozochocającymi nozdrza zapachami, a ja znajduję jedynie…trawę. Bez skojarzeń oczywiście. Może sobie właściciele krowę powinni sprawić?!? Nigdy nie miałem wątpliwości, że to wieśniaki! Siedząc już całkiem zrezygnowany na parapecie dostrzegam nagle pierwszy posiłek! I to sam przylazł! Szary, owłosiony i trochę głupio się kiwa, ale nie bądźmy wybredni. Kiedy próbuję przyjrzeć się bliżej, osobnik ucieka. Więc ja za nim. Jedno kółko, drugie trzecie. Przeciwnik wydaje się być niezmordowany. W przeciwieństwie do mnie. Po krótkim odpoczynku zmieniam taktykę. Podchodzę włochacza pomalutku, pomalutku iiiii…..mam! Kładę się na plecy, chwytam w dwie łapy i kieruję do pyska. Aałłłłł! Kocia empatia bywa uciążliwa, ale żeby była aż tak bolesna? Wgryzam się ponownie, a wzmagający się ból uświadamia mi w końcu…że próbuję skonsumować swój ogon! Choć zawsze uważałem się za niezłe ciacho, pospiesznie odkładam narząd.   
            Kiedy dostaję w końcu kurczaka ze szpinakiem, dzień upływa mi zupełnie zwyczajnie. Większość czasu spędzam przy mojej ulubionej palmie, którą uwielbiam…podziwiać. A jak nikt nie patrzy to i łapę sobie wsadzam. A czasem i cztery! Bo ja uwielbiam przyrodę! Poza tym w doniczce zawsze można znaleźć małe „co nieco” w postaci czarnych lub czerwonych lokatorów. To oczywiście nic osobistego, bo nie mam nic do kolorowych, ale głód nie wybiera. Mam trochę wyrzuty sumienia, kiedy udaję, że niby to chcę się z nimi bawić, a potem niespodziewanie kilku wchłaniam. No ale life is brutal jak to mówią. Już ja o tym wiem najlepiej!
Po mizerniutkiej przekąsce pora zapolować na coś konkretniejszego. Celem staje się kuszący, słodziutko pachnący budyń. Podchodzę do stołu z wyćwiczonym tumiwisizmem i siadam na oparciu kanapy. Wypinam się, wyciągam w kierunku stołu i…kucam z powrotem wraz ze spojrzeniem właścicielki. I znowu się wypinam i znowu przysiad. Tak więc tym kocim aerobikiem usypiam czujność właścicieli, by w odpowiednim momencie rozwinąć na rekordową odległość mój spragniony język. Mmmm! Wspaniały smak niczym magnes o przeciwnym biegunie przyciąga mnie w kierunku miski i nagle….wpada mi do niej cała głowa. Szybko się zbieram i wylizuję oczy, uszy, głowę z tyłu. Aż mi język od szybkości drętwieje! Wchodzi pani. Więc ja zwalniam tempo i że niby nic. Przez chwilę toczymy walkę na spojrzenia, którą ostatecznie wygrywam. Oddycham z ulgą. I odbija mi się mróweczką. Jestem tak zestresowany całą sytuacją, że rezygnuję z dalszych polowań. W dniu dzisiejszym oczywiście.
            Bo choćbym miał zejść na zawał, stracić ze stresu całą sierść i wyglądać, o zgrozo, jak pers, czy nawet zginąć z głową w budyniu wskutek karkołomnych akrobacji – będę walczyć do ostatniej nóżki! Zarówno swojej, jak i mojej kolacji. Choćbym miał niestrawności dostać od ciągłego jedzenia w biegu! Bo ja, w pełni rasowy kot dachowo - śmietnikowy, jestem gotowy podjąć wszelkie ryzyko, by wypełnić ostatni milimetr kwadratowy swojego żołądka. Wkładam głowę do miski, wypełnionej karmą z łososiem w sosie beszamelowym i oddaję się rozmyślaniom. Dumam nad losem biednego kota, skazanego, paradoksalnie, na pieskie życie…

poniedziałek, 19 marca 2012

W ociekających śliną mopsa kajdanach wyznaczników gatunkowych, czyli dwadzieścia przykazań van Dine’a

Kochani! W tym tygodniu wyjątkowo wrzucam na stronkę troszkę inny tekst, napisany dla jednego z literackich magazynów. Miałam niestety zbyt mało czasu, żeby pisać drugi felieton na bloga. Mam jednak nadzieję, że choć część z Was przebrnie przez tekst, a może nawet komuś się on spodoba...:)
     
     Jest rok 1928. Willard Huntington Wright (pseudonim S.S. van Dine.), autor i krytyk literacki pisze właśnie artykuł dla „American Magazine”, poświęcony tematyce detektywistycznej. Zapisuje w nim m.in. dwadzieścia przykazań, które na zawsze zmienią wielu bohaterów… Brzmią one następująco: „1. należy tak rozmieścić wskazówki w fabule, by czytelnik odkrywał je razem z detektywem, 2. sztuczki wykorzystane przez przestępcę muszą mylić ich obu, 3. powieść nie może zawierać wątku miłosnego z udziałem detektywa, 4. detektyw nie może okazać się winowajcą, 5. przestępca może być zdemaskowany wyłącznie dzięki dedukcji, 6. tylko detektyw może rozwiązać zagadkę, 7. motywem przewodnim powieści musi być morderstwo, 8. detektyw rozwiązując zagadkę może opierać się tylko na metodach naturalistycznych, 9.może być tylko 1 detektyw, 10. przestępca musi być postacią wyrazistą, która odgrywa istotną rolę w powieści, 11. przestępcą nie może być służący lub osoba niskiego pochodzenia, 12. bez względu na liczbę ofiar, morderca może być tylko jeden, 13. przestępca nie może należeć do mafii, tajnego stowarzyszenia itp., 14. morderstwo musi zostać popełnione w realistyczny sposób, a metody dochodzenia prawdy mają być racjonalne i oparte na naukowych przesłankach, 15. rozwiązanie tajemnicy powinno być cały czas "na widoku", lecz niedopowiedziane, tak, by czytelnik po przeczytaniu książki miał świadomość, że był w stanie sam rozwiązać zagadkę, 16. unikać dygresji, psychicznej analizy bohaterów itp., 17. przestępca musi być amatorem, 18. morderstwo musi być zaplanowane, 19. motywem zbrodni powinna być uraza osobista, 20. dyskwalifikujące dla pisarza są np. niedopałek papierosa pasuje do cygaretki przestępcy, odnalezienie odcisków palców mordercy itp.”.
I może autor tekstu miał zwyczajnie ochotę na żarcik, może kieliszek, z którego pił był zbyt duży, a może popalał to i owo…choć ta opcja raczej od razu odpada. Pozostając w temacie, Holmes przecież nie raz udowadniał, że palenie umysł zdecydowanie otwiera, a nie zamyka. Bez względu na wszystkie przypuszczenia, jednego jestem pewien - van Dine swoim artykułem zdeterminował moje życie.
Nazywam się Antoni. Antoni Zagadka. I choć nie ma się czym chwalić, bo ani to modnie, ani oryginalnie, w ślad za moim idolem zawsze chciałem się tak przedstawić. Powstałem z mnóstwa szkiców, inspiracji, cech i zdolności, które w jednym momencie były mi nadawane, w drugim bez skrupułów odbierane, czasem i do dziury w papierze. Ostatecznie twórca mojej postaci, zainspirowany dwudziestoma przykazaniami, stworzył mnie do bólu…klasycznie.
Na możliwość wypowiedzenia się czekałem tysiące stron! Autora nigdy nie interesowało jakie mam marzenia, jaki jestem, stąd nie przewidywano dla mnie strony lub choćby kilku zdań na pogranie na gitarze, wyhaftowanie czegoś dla mamy, napisanie wiersza. A ja uwielbiam tworzyć erotyki! I haftować róże! To znaczy tak mi się wydaje,  bo nigdy nie było mi dane spróbować. Z tą gitarą to też tylko przeczucie. Ale takie silne, jakby drzemał we mnie co najmniej Jimi Hendrix! Moje pasje są jednak podobno zawstydzająco niemęskie, a już na pewno nie przystoją detektywowi.
Tak więc nie dowiesz się drogi czytelniku, czy mam w ogóle mamę, nie znajdziesz informacji, że chciałem tańczyć w balecie i byłem parę razy zakochany. Mam naturę romantyka, której nie mogę ujawnić, a jak na złość przyszło mi przyglądać się trupom i rozwiązywać zagadki ich morderstw. Jednak to, co myślę, w gatunku detektywistycznym nie jest istotne. Wręcz zaburzałoby wartkość akcji, odwracało niepotrzebnie uwagę. Nie raz chce mi się płakać, boję się, chciałbym zmienić fach i zacząć choćby kwiatki na targu sprzedawać, ale twórca jest nieugięty. Kwiatków nie będzie. Bo bycie detektywem zobowiązuje. Posłusznie więc trzymam się w ryzach dwudziestu przykazań gatunku detektywistycznego, jakie muszą być spełnione, aby historia była…podobno udana.
Jak każdy detektyw mam kilka atrybutów. Holmes miał swój płaszcz i fajkę, Poirot starannie przystrzyżony wąsik, Monk złośliwe natręctwa…a ja mam elegancki garnitur, czerwony kapelusz i… mopsa! Zawsze wszystko sztampowo, a tu akurat pisarza na oryginalność wzięło. I to tak strasznie śliniącą się! Mam nadzieję, że autor skreśli jeszcze ten fragment, albo chociaż zamieni mopsa na kanarka. Ja tak nie cierpię psów! Zwierzak zagląda na mnie głupawym, wręcz  budzącym litość spojrzeniem. Dowiaduję się właśnie, że to nie tylko mój towarzysz, ale i partner! Taki czworonożny Watson. Stawiając przy mnie szczekającego, niezbyt rozgarniętego partnera pisarz ma pewność, że spełni już jedno z gatunkowych przykazań, zastrzegające rozwiązanie zagadki tylko i wyłącznie przez detektywa. Spoglądam jeszcze raz w puste oczy zwierzaka i nie mam co do autorskiej tezy żadnej wątpliwości.  
Tak więc tkwimy zamknięci między stronami ja i mops – Fred, otoczeni światem przedstawionym, strzeżonym przez dwadzieścia przykazań van Dine’a,. Jest poranek. Słoneczny, bo na szczęście przykazania nie regulują tej kwestii. Na jednej kanapie siedzę ja, na drugiej mops. Pochylam się nad gazetą, ale pisarz nie pozwolił mi jej czytać. Więc tylko trzymam. I czekam na telefon. Tysiące stron doświadczenia prywatnego detektywa przyzwyczaiło mnie do kolejności i charakteru zdarzeń. Dzwoni. Już na pierwszej stronie. Odbieram. Dowiaduję się, że popełniono morderstwo. „A to mi niespodzianka” – mam ochotę powiedzieć. Zawsze w takim momencie zazdroszczę Różowej Panterze i inspektorowi Clouseau dla których fabuła nie kończy się na morderstwie. A właściwie nie zaczyna. Zazdroszczę zaciekawionych odbiorców, których intryguje fakt, że nigdy nie wiadomo czego się spodziewać. Może kiedyś i ja kogoś zaskoczę. Póki co ubieram pośpiesznie garnitur, zakładam kapelusz i ciągnę smycz, na której końcu znajduje się śpiący jeszcze Fred. Taksówką dojeżdżamy na wskazane miejsce. W środku parku. Przedzieram się przez tłumy znających mnie już z innych książek gapiów i dołączam do policji. Zerkam na zwłoki. Stan rozkładu jest dość zaawansowany, co wiąże się z wątpliwymi doznaniami estetycznymi i zapachowymi. Chcę się przerazić, zemdleć, zwrócić gdzieś w krzaki zjedzone niedawno śniadanie, zrobić cokolwiek! Mam po prostu ochotę na reakcję! Autor jednak nie pozwala na niezawodowe zachowania nawet na kilka zdań. Więc się sprężam. Rozglądam się pośpiesznie - prawo – lewo – prawo – lewo – prawo - lewo. W końcu nie bez przyczyny tylko detektyw rozwiązuje zagadkę. To mnie wprawdzie  pozbawia oryginalności, jakiej odmówić nie można gapowatemu inspektorowi Clouseau, który niemalże do końca fabuły jako jedyny nie rozwiązuje żadnej sprawy, ale pozwala idealnie spełniać wyznaczniki gatunku. Spełniam więc dalej. W poszukiwaniu śladów podbiegam kilka metrów do przodu, kilka do tyłu , zaglądam za drzewo, wślizguję się pod ławkę. I tu… O Boże! Dostrzegam niedopałek papierosa. Chciałbym podnieść, zbadać, sięgam już ręką…ale w ostatniej chwili pisarz wyciąga mnie spod ławki i odwraca moją głową w drugą stronę. Znalezienie tak łatwego do identyfikacji przestępcy dowodu jest przecież niedopuszczalne! Dla pewności pisarz wysyła w miejsce niedopałku Freda i pozwala mu oddać potrzebę fizjologiczną centralnie na dowód.
Ja wracam do ofiary. Strzał prosto w serce. To młoda kobieta, w przetartych jeansach i schodzonych, zniszczonych adidasach. W stroju ubogiej dziewczyny wyróżnia się złoty pierścionek, zdobiący jej serdeczny palec. Motyw rabunkowy można więc wykluczyć. Poza tym z założenia przecież musi to być uraza osobista. Nie to co w sprawach Holmesa, w jakich morderca może pozwolić sobie na zabójstwo dla pieniędzy. U mnie klasyczna nuda. Co gorsza, choć motyw zbrodni za każdym razem jest ten sam, ja wciąż muszę robić z siebie debila i ujawnić swoją wiedzę najwcześniej po dwustu stronach. Najlepiej jeszcze zaskoczyć wnioskami znającego przecież dobrze klasykę odbiorcę. To jakby być komikiem, który dostaje zadanie rozbawienia publiczności spalonym dowcipem...  
Kiedy stwierdzam, że na miejscu przestępstwa odkryłem już wszystko, co było do odkrycia, udaję się do domu poddać spostrzeżenia rzetelnej analizie. Przeciskam się z powrotem przez tłum gapiów i wtedy…dostrzegam ją! Ma piękne blond włosy, krótką zieloną sukienkę i czarne szpilki. Nasze spojrzenia się spotykają. Boże! Jaki ona ma zniewalający uśmiech! Przy jej boku drepce wyraźnie już zniecierpliwiona staniem w jednym miejscu jamniczka. Rozglądam się szybko za Fredem, który jak się okazuje drzemie pod pobliskim drzewem. Nie budząc go nawet porywam czworonoga na ręce i wracam w kierunku kobiety. Przedstawiam się i pokazuję UKOCHANGO Freda, którego ostentacyjnie głaszczę, a nawet całuję (bleeeeee!). Zaspane stworzenie, z jednym, na wpół dopiero otwartym okiem próbuje ogarnąć sytuację. Zaczynamy z kobietą rozmawiać o naszej miłości do zwierząt. Choć ja niewiele mam w tej kwestii do powiedzenia. Jak zahipnotyzowany przyglądam się jej błękitnym oczom, delikatnym rysom, nieujarzmionemu kosmykowi włosów, który dziewczyna raz po raz odgarnia z twarzy. Tak bardzo chciałbym ją pocałować! Wprost nie mogę się powstrzymać! Już więc zwilżam wargi, robię usta w dzióbek, wypinam go w jej kierunku, brakuje zaledwie kilku centymetrów…ale autor jest czujny. W rzeczywistości zamyka całą scenę w zdaniu „Antoni zatrzymuje na chwilę wzrok na stojącej wśród zgromadzonych kobiecie, po czym kieruje się pospiesznie w stronę czekającej taksówki.” Z całowania więc nici. Przykazanie trzecie wyraźnie mówi, że gatunek w jakim zostałem powołany do życia „nie może zawierać wątku miłosnego z udziałem detektywa”. Wprawdzie Monkowi pozwolono, ale co mu z tego przyszło? Że zaskarbił sobie sympatię kolejnych, zaintrygowanych spontanicznością fanów? Po co nam spontaniczność! My stawiamy na zasady! Pisarz nie chce straszyć odbiorcy nieprzewidywalnymi epizodami. Jeszcze by biedak zszedł na zawał, a przecież nie łatwo by było znaleźć na podmiankę nowego, który chciałby się dawać tak zanudzać. Posłusznie więc, jedynie prześlizguję się wzrokiem po zielonej sukience i wsiadam do taksówki.
W domu zabieram się do pracy, a konkretniej – do dedukcji. Podczas kiedy Monk pozwala sobie na nie poparte dowodami negacje, że  „redlight” to „shmetlight” i już, mi nie pozwalają na takie ekscesy. Ja nie mam intrygować, czy zaskakiwać odbiorcy. Moją rolą jest bycie gatunkowym ideałem. Tyle. Analizuję więc znalezione na miejscu przestępstwa ślady, dowody, przypominam sobie rozmowy zgromadzonych. Pierwszy przychodzi mi do głowy wyraźny odcisk męskiego buta. Może gdybym stworzony został w innym gatunku, bądź autor nie trzymałby się ściśle dwudziestu przykazań, pomyślałbym, że to pewnie odcisk mordercy. Nie ważne jednak co myślę. Mimowolnie przekonuję odbiorcę, że ślad podeszwy to niewątpliwie właściwy trop. Równocześnie wmawiam to sobie, bo w końcu sztuczki wykorzystywane przez przestępcę powinny mylić także detektywa. Kiedy zatem Holmes wykazuje się niezwykłą bystrością i inteligencją, gdy dla rozwiązania sprawy sam wprowadza w błąd zarówno bohaterów jak i odbiorcę, ja pozostaję tym śladem wielkiego, męskiego buta niezmiernie zmylony. I tak przez kolejne sto stron podejmuję tropy podstawianych dowodów i spędzam w przysłowiowych malinach dobre pół historii. Bo takie są zasady.
            Kiedy na chwilę opuszczam owocowe krzaki, zostaję wrzucony w kilka „niebezpiecznych” sytuacji. Raz nawet trafiam do mieszkania płatnego mordercy i „zaskoczony” jego nagłym powrotem chowam się do szafy. I tak siedzę sobie w meblu z Fredem na kolanach, któremu na szczęście w tej scenie autor nie nadał ani zapachu ani ślinotoku. Kibicujący mi odbiorca stresuje się niebezpieczną sytuacją, a ja? Zbyt wiele książek przeżyłem, żeby myśleć o zagrożeniu. Albo że ktoś mnie zabije. Najchętniej to bym ziewnął. To by było jednak gatunkowe szaleństwo! Tak więc posłusznie podążając drogą wyznaczników spędzam grzecznie w szafie kilka stron, a po kilkudziesięciu kolejnych rozwiązuję zagadkę. Mordercą okazuje się bogata właścicielka hotelu, która kierowana oczywiście urazą osobistą zabija kochankę swojego męża. A wiec mamy gatunkowy ideał – jest i rasowe zakończenie. Profil zabójcy wzorcowy: jest to przede wszystkim osoba wyższego pochodzenia, a nie tam jakaś początkująca aktoreczka, jak ze sprawy pani Fletcher, czy skromna matka głównej podejrzanej ze śledztwa Monka. Poza tym morderstwo dokładnie zaplanowała, nie pozwalając sobie na mylącą odbiorcę spontaniczność, jak zdzielenie ofiary laptopem, czy instynktowne użycie spinki do włosów. W końcu morderca, jak sama nazwa wskazuje, jest od mordowania, nie od zaskakiwania.  
Czy można więc stworzyć historię i bohatera, jakich van Dine przykazał? Jasne, że można! Tylko co to za historia! I co za bohater! Książkowe postaci z inicjatywy pisarza gratulują mi rozwiązania sprawy. Pewnie jednak swoje myślą. Tak jak ja. Do pięt nie dorastam konstrukcji Holmesa, Monka, czy pani Fletcher, którzy oprócz tego, że rozwiązują zagadki, są zaskakujący, ciekawi, spontaniczni i barwni. Ja tylko jestem. Czuję się jak przestępca zakuty w ociekające śliną Freda kajdany wyznaczników gatunkowych. Czytelnik kończy moją historię bez większych ekscytacji, ja jestem znudzony jak mops, a ten, przesypiając właściwie całą fabułę, stanowi doskonałe podsumowanie dzieła. Nie bez kozery ktoś kiedyś powiedział, że zasady są po to, by je łamać. A historie znakomitych detektywów potwierdzają, że w tym „szaleństwie” jest metoda!

poniedziałek, 12 marca 2012

Gratulacje! Właśnie przepuściłeś mercedesa!


"Pilny komunikat! Twój numer wygrał! Decyzja o wypłaceniu 100 000 PLN już zapadła. Przelew został przygotowany, w celu wyrażenia zgody wyślij darmowy SMS o treści "Tak" na numer xxxx". Kowalski przeciera oczy ze zdumienia. Czyta ponownie. Analizuje wyraz po wyrazie, szuka tekstu, zapisanego małym druczkiem. No nie może być! Wyraźnie jest napisane, że należy mu się kasa. Jak psu zupa! Toż to istny, co najmniej 36 zębny uśmiech losu! Jeśli nie szerszy! Może sytuacja jest rzeczywiście trochę dziwna, bo Kowalski nie przypomina sobie, aby ostatnio w coś grał. Ale przecież na taki właśnie zaskakujący happy end czekał całe życie! A im bardziej nierealna sytuacja, tym bardziej end zdaje się być happy. Nie zastanawia się więc dłużej. Wstukuje na klawiaturze „TAK” i wysyła.
Minimalizm informacji szybko daje się we znaki. Okazuje się, że do sfinalizowania transakcji brakuje jednak jeszcze jednego sms-a. Tym razem płatnego. Przecież Kowalski już buty ubiera żeby się wszystkim nagrodą pochwalić! Nie może więc teraz z powodu pięciu złotych unieść się dumą. Poza tym trzeba się spieszyć, bo jak zaznaczają organizatorzy, decyzja o wygranej jest aktualna jeszcze tylko piętnaście minut. Wysyła pospiesznie kolejne „TAK” i wbiega do windy. Tu przychodzi następny sms: „(…) PRZELEW ZOSTANIE WYKONANY. Wyślij ODBIÓR na xxxx i czekaj na nasz telefon! 4,88zł” Co jest? Może poprzednia wiadomość nie doszła? Wysyła jeszcze raz. Przy stu tysiącach złotych inwestycja dziesięciu to w końcu wciąż interes życia. Dalej jednak brakuje jednego sms-a. Więc Kowalski znów wysyła. Znowu brakuje. Znowu wysyła. Gra w sms-owego ping-ponga trwa już dobre dwadzieścia minut. Kiedy do rozmowy włącza się dyrektor loterii, koszt wiadomości od razu wzrasta o kilkanaście groszy. By Kowalskiego jeszcze bardziej uświadomić, jak ta wymiana informacji jest dla niego CENNA. A co potwierdzi ostatecznie rachunek telefoniczny. „Czy można skontaktować się w sprawie wygranej?”- pyta przemiło prezes. „TAAAAK” – wgniata desperacko coraz bardziej wklęsłe przyciski Kowalski. „Wciąż brakuje sms-a”- przychodzi odpowiedź. Kowalski wpada w furię. Ostatecznie rezygnuje. Szkoda, bo jeszcze jeden sms i mógłby wygrać…
 Zwycięstwo jest w końcu dla najwytrwalszych. Organizatorzy konkursów mają świadomość, że Kowalski to ambitna jednostka, która czerpie satysfakcję nie tyle z samej nagrody, co przede wszystkim z włożonego w jej zdobycie trudu. Przygotowana przez nich zabawa nie przewiduje więc kilku pytań, których śmiesznie mała ilość mogłaby Kowalskiego wręcz obrazić. Specjalnie dla niego powstają konkursy, w których należy odpowiedzieć na 5885 pytań standardowych oraz niezliczoną nawet przez Chucka Norrisa ilość pytań dodatkowych. Jak w quizie„Skarbiec”, czy „Omnibus III” .To są prawdziwe konkursy! Nie jakiś tam „Milion w minutę”! Niewdzięcznik niestety skupia się jedynie na absurdalnych szczegółach, jakimi są naciągnięcie na koszty i brak nagrody. Jak to brak nagrody? Przecież pogratulowali. I to kilka razy. Co do reszty to nie mają sobie nic do zarzucenia. Wszystkie zasady gry określone są jasno w regulaminie. To prawda, że czasem trzeba poświęcić kilka godzin, żeby go odnaleźć, zdarza się, że trudno go zdekodować, często konieczne jest użycie sprzętu powiększającego użytą w regulaminie czcionkę. Gdyby jednak Kowalskiemu zależało, to by sobie poradził. I doczytał, że „wszystkie treści zawarte w materiałach reklamowo-promocyjnych mają charakter jedynie informacyjny.” Będące więc narzędziem marketingowym sms-y są wykorzystywane tylko i wyłącznie w celach promocyjnych. Nawet z samej ich treści można się tego domyślić!
Kowalski jednak rozumie współczesny przekaz reklamowy tak, jak chce. Nawet kiedy na monitorze komputera pojawia się jasna w przekazie informacja, że właśnie wygrywa najnowszy model iPada. I aby odebrać nagrodę, należy podać numer telefonu. Zamiast przemyśleć, poczytać między wierszami, i dopiero zadać sobie wbijane do głowy od podstawówki pytanie „co autor chciał przez to powiedzieć” to nie. Kowalski decyduje się wyciągać pochopne wnioski - że właśnie wygrywa najnowszy model iPada. I w celu odebrania gadżetu podaje numer telefonu. Co za fatalne nieporozumienie! Po zatwierdzeniu poprawności numeru okazuje się…że właśnie dał sobie aktywować usługę otrzymywania płatnych sms-ów, dzięki którym będzie mógł wygrać, ale już tak ostatecznie, obiecanego wcześniej iPada. Kowalskiemu kręci się w głowie i spada z krzesła. Na szczęście na kota, który szczęścia ma trochę mniej. Jakże makabryczne i dosłowne stają się konsekwencje „czytania po łebkach”…
             Nie tylko dla kota. Kowalski sprzedaje auto i zaczyna jeździć tramwajem, słucha sfatygowanego radia i ściera kurze z pożyczonego od babci kineskopowego telewizora. Dopóki jeszcze stać go na bilet, prąd i środki czystości. Jego telefon wciąż wibruje, on jednak pozostaje niewzruszony. Nie reaguje na informacje o nowym laptopie, końcu świata, zdradzie ukochanej. Nie reaguje na wiadomości o przygotowanej specjalnie dla niego pożyczce i że właśnie okradają mu mieszkanie Nie reaguje na nic! I kiedy dumny ze swojej  postawy wraca z pracy...z przerażeniem odkrywa, że w jego mieszkaniu tylko światło się ostało…

poniedziałek, 5 marca 2012

Bajka o księciu, co się w buraka przemienia…

Pachnące wiosną bukiety fiołków, spalone słońcem maki, tulipany pod kolor ścian pokoju i wymowne czerwone róże. Na każdym spotkaniu inne, wyjątkowe-dokładnie takie, jak ona. Romantyczne kolacje w zacisznej restauracji, zmysłowa muzyka, spacery przy blasku księżyca. Choć sytuacja wydaje się kobiecie podejrzanie znajoma, ulega. Bo tym razem na pewno będzie inaczej! Już nawet nie próbuje się oprzeć zniewalającemu uśmiechowi i znanym na pamięć komplementom. Nawet tym tandetnym, choćby takim z książki „Jak poderwać dziewczynę”. W końcu nie każdy rodzi się poetą. Kobieta jest przekonana, że właśnie rozpoczyna się jej bajka. I nie myli się wcale…
Bajki jednak mają to do siebie, że kończą się na pierwszym pocałunku. Kolejne etapy związku pokazują już inne gatunki filmowe, począwszy od erotyku, poprzez obyczaj, dramat, na tragikomedii lub filmie historycznym kończąc. Pierwsze symptomy nowego gatunku ujawniają się niewinnie- kobieta podaje mężczyźnie jabłko. Wie, że zawsze chętnie je jadał, więc kupuje specjalnie dla niego najpiękniejsze, największe i najsłodsze. On jednak rzuca kobiecie nieufne spojrzenie i odmawia. Tłumaczy, że pamięta skądś tę scenę i to się jakoś… chu**wo kończyło. Zjada banana. Niby nic. Ale nie pierwszy raz tak to się zaczyna.
W jeden z sobotnich wieczorów mężczyzna proponuje wspólne wyjście na imprezę. Ona jest wniebowzięta, on - zachwycony swoim sprytem. Wyciąga z kieszeni kartkę. Przegląda listę. „Pochwalenie obiadu”, „Wyznanie miłości”, „Komplement”, „Przyznanie racji”… Jest! „Wspólne wyjście” - odhacza zadowolony. Nie będzie mu truła, że jej nigdzie nie zabiera. A duża impreza to idealne miejsce na udany wieczór! Nawet jeśli znowu nie uda mu się zgubić kobiety w tłumie, to chociaż w hałasie nie będzie słychać jej gadania. Czego chcieć więcej! I pomyśleć, że kiedyś za to jej paplanie był w stanie setki złotych co miesiąc płacić! Na szczęście człowiek z wiekiem mądrzeje…
W kolejnym miesiącu mężczyzna zaprasza kobietę na obiad. Niech zna jego serce i raz nie stoi przy garach. Ale dosłownie raz, co by się nie odzwyczaiła. Umawiają się na mieście. Mężczyzna jednak wcale się nie spieszy. Już się dość punktualnie naprzychodził się na początku znajomości. Jak głodna to poczeka! A jak nie poczeka to znaczy, że głodna nie jest, tylko szuka kolejnego powodu do kłótni. Zołza jedna! Tylko by się kłóciła. Ale on jej przepraszać nie ma zamiaru. Jak nie będzie chciała iść na obiad, on pójdzie z kolegami na piwo. Mężczyzna dochodzi w umówione miejsce. Pół godziny po czasie. Niestety, kobieta czeka. Krzyczy i wymachuje rękami w stronę mężczyzny, ale do niego dociera tylko, że nici z piwa. Trudno, nadrobi jutro. Obowiązkowo. Wprawdzie kiedyś unikał alkoholu, ale czego się nie robiło, by zdobyć kobietę. Nie chciał wówczas ryzykować zapomnieniem imienia ukochanej, co w stanie upojenia alkoholowego mogłoby się wydarzyć. A dziś? Pije i pije, a jej imienia jak na złość zapomnieć nie może…
Do kobiety dociera stopniowo, że coś się zmienia. I choć obawia się, że to naturalny i beznadziejny zarazem porządek rzeczy, stara się jak najwięcej z ich romantycznej przeszłości zachować. Wieczorem włącza ich ulubiony film. Wtula się jak dawniej w swojego faceta i nagle… czuje intensywne głaskanie w przedramię. Czyżby…? Wiele się może zmienia, lecz żądza pozostaje ta sama… Uśmiecha się i odwzajemnia pieszczotę... Kończy równie szybko jak zaczyna. Okazuje się, że mężczyzna wycierał sobie po prostu w nią rękę, bo ubrudził się masłem w czasie kolacji.
Kobieta jest sfrustrowana. Pyta mężczyznę dlaczego nie zwraca na nią uwagi tak, jak kiedyś. On nie rozumie wyrzutu. Przecież logiczne chyba, że się opatrzył! Kobieta traci cierpliwość. Zwilża wargi, przygryza. Nie, raczej nie będzie chciała się całować. Mężczyzna, który nie tak dawno szukał jej wzroku, teraz robi wszystko by go uniknąć. Ten, który desperacko szukał jej dotyku, dziś uchyla się przed ciosem. Próbuje się uśmiechać w sposób, w jaki kiedyś zniewolił kobietę. Niestety. Za „głupi uśmiech” dostaje w zęby. Nie poddaje się jednak. Pręży się ile sił, raz po raz machając brwiami w kierunku ukochanej. Kiedyś działało, dziś dostaje w łeb za cwaniactwo. Kobieta wykrzykuje facetowi wszystkie swoje żale, a on nie może się nadziwić, że tak piękna dziewczyna może mieć taaaaką paszczę. Awantura kończy się komunikatem, że kobieta już nigdy się nie odezwie. Ostentacyjnie wychodzi i trzaska drzwiami. Skonsternowany facet pozostaje w bezruchu. Z jednej strony kobieta obiecała, że przestanie do niego gadać, z drugiej – chyba go opuściła. I jak tu nie mieć mieszanych uczuć!?!
            Ciąg dalszy jest dość przewidywalny. Albo kobieta wróci i zaakceptuje księcia, który okazuje się być burakiem, albo zdecyduje się wyrwać innego, który zaraz po pierwszym pocałunku mniej buraczany od pierwszego nie będzie. „Jak się nie obrócić, dupa z tyłu” – ktoś kiedyś trafnie podsumował. Inaczej być jednak nie może. Badania potwierdzają, że zachowanie mężczyzn determinują hormony i budowa mózgu, czyli tak zwana - natura. Mężczyzna w okresie podboju tłumi ją w sobie i zachowuje się tak, jak trzeba, żeby coś „upolować”. Lata praktyki doprowadzają go do perfekcji. Dlatego działa.
Omotana kobieta całuje więc książęta, jednego po drugim, a ci jak na ironię… przemieniają się w buraki. Nawet nie w żaby! Coś się w tej bajce ewidentnie pochrzaniło! Niestety, reklamacji nie uwzględnia się. Pozostaje wierzyć, że nie wszystkie historie są takie felerne. I tak niepoprawna romantyczka daje się facetowi, niczym koparce…nabierać i nabierać od nowa…

poniedziałek, 27 lutego 2012

Nasza „(za)duma narodowa”…


Atmosfera euforii, krzyki, wiwaty. Co najmniej, jakby wszystko już było gotowe. Pozytywne nastawienie to jednak podstawa. Ważni są zwarci i gotowi podwykonawcy, pewni siebie inwestorzy, uśmiechy rodem z amerykańskiego filmu, partnerskie uściski dłoni. W końcu prace ruszają pełną parą. Już oczyma wyobraźni można zobaczyć najbliższe zaplanowane imprezy i mecze, na których dumni ze stadionu Polacy raz po raz strzelają gole. ”Zdążymy na czas”- mówią organizatorzy. „Kompromitacji nie będzie”- zapewnia władza. Nie ma wątpliwości, że do końca czerwca 2011 roku w Polsce powstanie co najmniej drugi Wembley!
„Pełna para” szybko zamienia się w wielki dym. Okazuje się, że budowa stadionu nie przebiega tak sprawnie, jak planowano. Pojawiają się kolejne usterki, niedoróbki, termin otwarcia „dumy narodowej” staje się coraz bardziej odległy. Zaczynają się przepychanki słowne i szkolna walka o zrzucenie odpowiedzialności na kolegę. Podwykonawcy obarczają winą NCS, NCS projektanta, projektant wykonawców. Bo wadliwe projekty, za późno dostarczone plany, stawiane bezmyślnie parafki. Trudno się oprzeć wrażeniu, że oto za budowę stadionu odpowiedzialni są tytułowi chłopi ze średniowiecznej satyry. Wszyscy są zgodni jedynie co do tego, że pracują w pocie czoła i nie mają sobie nic do zarzucenia. W przekonywanie o tym wkładają tyle energii, że gdyby wykorzystać ją do budowy stadionu, powstałby zapewne kolejny cud świata, a nie zaledwie  boisko sportowe.
Bo powodów do wyjaśnień jest wiele. Jednym z nich jest zagrożenie, że wybudowane na stadionie schody nie utrzymają wchodzących na trybuny tłumów. Wygląda na to, że podczas ich budowy założono kulturalne, pojedyncze korzystanie, z opcjonalnym wprowadzeniem prawostronnego ruchu. Kto by pomyślał, że wśród kibiców to się nie sprawdzi! Następnie okazuje się, że stadion przecieka. Jak na złość, akurat w czasie wizyty Michela Platiniego. Kapler spręża się, mało nie pęka, żeby przykryć usterkę jak najbardziej wiarygodnym tłumaczeniem. Wychodzi mu całkiem nieźle. Może nawet przy budowie stadionów w innych krajach wykonawcy wykorzystają patent zostawiania dziurawego dachu w celu „kończenia prac montażowych”. Nie tylko te nieprzypadkowe otwory jednak skłaniają do zastanowienia nad konstrukcją. Dach, jak się okazuje, nie zamyka się w temperaturze poniżej zera. Podobno specjalnie. No tak, w końcu ma chronić głównie przed deszczem, a nie śniegiem. Ten akurat opad nie przeszkadza przecież piłkarzom w grze, a do tego wprowadza taki miły klimat na stadionie. Po co więc przepłacać i montować lepszą konstrukcję.
Następna próba przyoszczędzenia paru groszy spaliła już niestety na panewce. Kolejna kontrola wykazuje, że część linii na boisku jest za wąska,  jedna z bramek-za niska. Trzeba poprawiać. Więc nawet na przysłowiowe waciki nie będzie. Wszelkie cięcia finansowe nie wchodzę w grę także w przypadku budowania i testowania dróg ewakuacyjnych. Zbyt duże zdaje się być ryzyko, że prowadziłyby one dokładnie w to samo miejsce, gdzie oryginalny projekt nadwiślańskiej kładki. Czyli donikąd.  
Szczegóły na bok. Trzeba obiektywnie przyznać, że generalnie stadion narodowy był gotowy pod koniec zeszłego roku, tylko…nie można było z niego korzystać. Wcale jednak nie z winy odpowiedzialnych za jego budowę. Do szkolnego sporu wciągnięta została policja, straż pożarna i inne służby mundurowe, ewidentnie rzucające  kłody pod nogi. Co więcej, robiące to tak skutecznie, że pomimo generalnej przecież gotowości stadionu, wciąż odwoływano kolejne imprezy. Największą porażką zdaje się być rezygnacja z rozegrania towarzyskiego meczu z Niemcami. Powodem miały być uchybienia w kwestii bezpieczeństwa oraz źle przygotowana dokumentacja. Biedni organizatorzy. Papierologię się im wypomina. A oni może po prostu nie mieli na nią czasu, bo chcąc zdążyć ze wszystkim w terminie, osobiście z taczkami po narodowym biegali. Pustymi oczywiście, bo trudno wyobrazić sobie, jak w takim nawale pracy znaleźć czas na załadunek. Nikt jednak takiej opcji nie rozważa. Spotkanie sportowe zostaje odwołane.
Sytuacja powtarza się w przypadku Superpucharu. Niespełnione wymogi bezpieczeństwa na trybunach poddają w wątpliwość możliwość rozegrania meczu. Pani minister nie kryje oburzenia, że nie wybrano drużyn, których kibiców nie trzeba by odgradzać od siebie kratami. „Kto w ogóle zdecydował, że Wisła powinna grać z Legią?!?” - pyta. Wraz z tą uwagą świat poznaje pierwszą brunetkę, która zawstydza wszystkie blondynki i TurboDymoMana jednocześnie. Ostatecznie zapada decyzja o odwołaniu spotkania (i po co na łeb na szyję było targać tyle murawy???) i niestety nikt nie chce śpiewać, że „nic się nie stało”. Jak to jednak mówią: „nie bój żaby”, a raczej Muchy. Coś się zawsze wymyśli. Wprawdzie mecz piłkarski odpada, ale jest tyle innych możliwości. Można choćby pograć na gitarze, flecie, czy nawet drużynowo - w karty. Albo można pobiegać! Decyzja zapada. Pani Minister truchtając wokół stadionu dementuje plotki, co by na narodowym nie dało się sportu uprawiać. A bieganie jest nawet lepsze od piłki!
Ostatecznie stadion stoi. I choć może nie wszystko jest tak, jak być powinno, może za późno, może mniej dokładnie to przecież…czy się stoi czy się leży…premia się należy! I to całej ekipie, a szczególnie panu fryzjerowi. Bo jak tu nie docenić stylisty, który do obecnie piastowanego stanowiska ma wątpliwe przygotowanie, a jednak daje radę? To trzeba sowicie nagrodzić, przynajmniej dwoma milionami! Ogólnie rzeczy biorąc ekipa wywiązuje się przecież z umowy. Obiektu sportowego nie było - teraz jest. Generalnie o to chodziło.
Choć prace na stadionie narodowym wciąż trwają, pozytywny scenariusz zakłada ich kolejne ostateczne zakończenie na kwiecień 2012 roku. Czyli przed nami jeszcze co najmniej dwa miesiące satyrycznej produkcji, reżyserowanej przez polską rzeczywistość. Historia, jak się okazuje, lubi się powtarzać. Po raz kolejny wszechobecne uśmiechy, wzniosłe hasła i powtarzane jak mantra zapewnienia przyszłych polskich sukcesów próbują odwracać uwagę od pasma karykaturalnych porażek. I choć teraz nie jest do śmiechu, może filmowy hit następcy Barei będzie całkiem zabawny.  

poniedziałek, 20 lutego 2012

Oszukać przeznaczenie… czyli zimowa niekończąca się opowieść


Oglądam kolejną część ulubionego filmu. Niezbyt ambitna produkcja, przewidywalna fabuła, ale w końcu komórkom mózgowym też należy się trochę lenistwa. Kiedy w groteskowych okolicznościach ostatni z bohaterów traci głowę, wstaję z kanapy i idę się przebrać. Zima zimą, ale jeść trzeba. Chcąc sprawdzić aktualne wiadomości drogowe, wybieram odpowiedni kanał. Uśmiechnięci drogowcy przekonują właśnie widzów, że w tym roku zima ich nie zaskoczyła. Ja im wierzę. Dobrze im z oczu patrzy. Pełna wiary w pracowników drogowych wsiadam do auta. Pierwsze sto metrów idzie jak z płatka. Jadę 10 minut. Przez 15 kolejnych nie ruszam się z miejsca. Optymizm stopniowo słabnie. W końcu stwierdzam, że na dobre utknęłam na nieodśnieżonej przez wyjątkowo niezaskoczonych w tym roku drogowców głównej ulicy miasta. Piętnaście minut, dwadzieścia. Wokół przybywa wykrzywionych zniecierpliwieniem twarzy, niekontrolowanych przekleństw, męczonych klaksonów. Kilku kierowców opuszcza pojazdy i decyduje się zrobić zakupy na pobliskiej stacji benzynowej. Wracają z pełnymi reklamówkami, zjadają produkty, głodnieją ponownie. W końcu ktoś próbuje zawrócić i wyrwać się z epicentrum drogowego paraliżu. Ku zdziwieniu uwięzionych w sąsiadujących samochodach-nie jest to blondynka. Nawet nie kobieta. Widowisko przednie, ale tylko dla tych z sąsiednich pasów. Pojazd próbujący poruszać się pod prąd blokuje ostatecznie dwa pasy. Po trzech godzinach wzruszenie ściska mnie za gardło- udaje mi się dojechać do świateł. Zawracam. Wchodzę do domu, ostatkiem sił dochodzę do łóżka i bez kolacji zasypiam.
Kolejnego dnia cel mojej podróży jest zdecydowanie bardziej ambitny niż najbliższy market. Z wymalowaną na twarzy niepewnością schodzę do garażu, otwieram samochód, zajmuję miejsce za kierownicą. Wkładam kluczyki do stacyjki i…w ostatniej chwili rezygnuję z pomysłu. Wracam w pośpiechu do domu. Z uśmiechem wywołanym genialną myślą wystukuję na klawiaturze znany adres linii kolejowych. Strona nie działa. Modernizacja.  Próbuję zasięgnąć wiedzy w tradycyjny sposób: „Informujemy, że podany numer jest za krótki”. Może trzeba wysłać jakiegoś smsa w celu uzyskania wszystkich cyfr?!? Próbuję samodzielnie go wydłużyć według starego wzoru i dodaję zero na początku. Niestety, ta sama pani przemiłym głosem prosi „(…)ponownie wybrać numer z pominięciem początkowego zera”. Najpierw konsternacja,  w końcu szybkie poprawienie włosów. Jestem pewna, że zaraz ktoś wyskoczy zza ściany, by mi powiedzieć, że jestem w ukrytej kamerze. Nikt się nie pojawia. Zrezygnowana wybieram numer jeszcze raz, bez zera- „Informujemy, że podany numer jest za krótki”. Czuję się nagle jak nie byle jaki detektyw, próbujący uzyskać dostęp do ściśle tajnych danych. Nie poddaję się i  przybiegam w ciemno na dworzec. Staję przed osobliwą tablicą informacyjną, która o niczym nie informuje. Rozglądam się. W sumie, czemu nikt się nie cieszy? Przecież tak lubimy niespodzianki! Cóż… Brak odjazdów. Brak przyjazdów. Brak rozkładu. Wyglądam na peron i oddycham z ulgą. Jest dobrze, są tory, a przynajmniej ten odcinek w zasięgu mojego wzroku. Nie chcę krakać, ale kto wie…. Złom wciąż jest w cenie.
Stoję dalej na przepełnionym dworcu wśród skonfundowanych ludzi i niczym jeden z bohaterów znanego mi dobrze filmu próbuję oszukać przeznaczenie. Myślałam, że zostawię auto i wybierając inny środek transportu uniknę zimowych problemów? Niedoczekanie! Decyduję się w końcu na zakup biletu, mimo że pani w kasie nie potrafi mi powiedzieć o której mogę się spodziewać pociągu. I czy mogę. Pełna nadziei idę prosto na peron. Przez głośniki ogłaszają opóźnienie. Piętnaście minut. Pracownicy kolei bez wątpienia posiedli jakieś ponadprzeciętne umiejętności, bo jak inaczej obliczyliby czas opóźnienia nie znając planowej godziny przyjazdu? Jestem pewna, że „Mam talent” powstał właśnie dla nich!
Pociąg zwiększa opóźnienie do czterdziestu minut. Czekam jeszcze godzinę. W końcu zrezygnowana wracam do domu. Zdenerwowana łapię za pilota i włączam swój ulubiony horror na DVD. Bajkę dla dorosłych. Przesłaniem tak bardzo podobną do tej, którą zapewniają nam w kraju. I to nic, że morał jest posępny, przerażający, beznadziejny. Szczegóły na bok. Bajka to bajka. W zupełności wystarczy, by rozgłaszać wszem i wobec, że co jak co, ale Polacy to mają bajkowe życie.